Bartek Biedrzycki
MFK, MFK, fajnie być na MFK!
Festiwal komiksowy w Łodzi, organizowany w tym roku już po raz dwudziesty drugi, określa się czasem mianem „największego festiwalu komiksowego w Europie Środkowo-Wschodniej”. Nie jest to bynajmniej pusty frazes. Międzynarodowy Festiwal Komiksów i Gier to impreza z tradycjami, rzeczywiście o sporym zasięgu. Choć wymiar jej „międzynarodowości” wyznaczonej głównie nazwą można by podać w wątpliwość, z pewnością mamy tu do czynienia z dużym wydarzeniem.
Tak to przynajmniej wygląda z zewnątrz: ogromna impreza pełna tych dziwnych ludzi od obrazków dla dzieci i tych, co nie wychodzą z pokoju i grają w gry wideo. Ktoś nieco bardziej obeznany wychwyci z pewnością nazwisko Rosińskiego (stałego gościa Festiwalu), znajomo zabrzmi również hasło „Bisley” (tego od malowanego Batmana, z tym takim z brytyjskich komiksów) – ten udowodnił zresztą, że naprawdę ma polskie korzenie, stając w szranki nie tylko na polu tworzenia rysunków, ale także konsumpcji piwa na imprezie festiwalowej.
Ludzie bliżej związani ze środowiskiem drgną na samo wspomnienie o takich markach jak Janusz, Podolec, Rene, Pałka, Diefenbach, Osiedle Swoboda czy Biocomosis.
MFK to przede wszystkim święto ludyczne, organizowane corocznie ku czci boga narracji sekwencyjnej i dla uciechy jego wyznawców. Festiwal jest świętem tych wszystkich wyklętych, wyszydzanych i poniżanych w mediach ludzi, do których główny nurt bezwstydnie zaleca się na antenie TVP Kultura i nieśmiało puszcza oko w „poważnych” gazetach, jednocześnie nigdy nie przegapiając okazji, aby dzięki kolejnemu „cweloholokaustowi” wydrwić i odciąć się od tej „prymitywnej rozrywki dla debili”.
MFK jest świętem-azylem. W każdy pierwszy weekend października smutna jak nieszczęście Łódź zmienia się w arenę, po której ganiają wychudli inteligenci napinający wątłe mięśnie, aby dźwignąć stos drukowanych dóbr o wartości kwartalnej wypłaty, snobujący się na luzaków czterdziestolatkowie i ojcowie parki dzieci brylujący w towarzystwie młodszych o dekadę zapuszczonych studentów w fedorach, którym jeszcze – jako jedynym – imponuje przebywanie w towarzystwie „pana wydawcy”.
Przez dwa lub trzy dni (w zależności od zasobności portfela i wytrzymałości żołądka) kilkaset osób przenosi się w magiczny świat swojaków, gdzie każdy podziela ich życiową pasję: uwielbienie dla komiksu, powieści graficznej, sekwencyjnej narracji obrazkowej – jakkolwiek by tego nie nazywać. Na ten weekend przestają być ważne deadline’y, limity, założenia i cele zawodowe; liczy się tylko to, czy drukarnia zdążyła, czy siedzący po nocach redaktor nie pomylił stron, czy zarabiający na życie chałturami autor dał radę zrobić pin-up dla innego autora.
W oparach nieco rozwodnionego piwa i papierosowego dymu radosny tłum, czczący bogów o obcych i rodzimych nazwiskach, odprawia zwyczajowe bachanalia. Z zewnątrz trudno je odróżnić od zwykłych imprez nawiedzanych przez wszystkie inne niszowe grupy osobników zdesperowanych na tyle, by interesować się czymkolwiek innym niż Coelho i Murakami. I chociaż pozory mogą (błędnie) sugerować siermięgę i biedotę tego fandomu, nie ma jednak nic cenniejszego niż zobaczenie debiutanta, który zachłystując się piwem, dzwoni do rodziców, by poinformować, że właśnie dostał nagrodę za najlepszy album roku. Trudno się nie wzruszyć, widząc ludzi wiernie trwających cały boży dzień przy malutkim stoliku, wyliczających co do sztuki, ile egzemplarzy ich nowej produkcji znalazło nabywców. Nic też nie odda uczucia spełnienia, gdy drukowane i zszywane nocami broszury zawierające jakąś marginalną publicystykę zasilą cennymi pięciozłotówkami kieszeń autora, pozwalającymi na konsumpcję lub – co bardziej prawdopodobne – zasilenie kieszeni kolegów-wydawców metodą dalszej wymiany towarowo-pieniężnej.
Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier to wielkie święto wszystkich tych, którym się chce. Którzy mimo że często za dnia muszą zapewnić byt nie tylko sobie, ale i swoim rodzinom, znajdują tym bardziej cenne chwile, aby nocami pisać, rysować, tuszować, kolorować, składać, przygotowywać do druku i przerzucać paczki. To dzień ich chwały, nawet jeśli jest on obchodzony tylko we własnym gronie. Święto tak wielkie, że nawet goście z dalekich krain potrafią dać się ponieść jego atmosferze i w zgodzie ze swymi polskimi korzeniami popisowo się upodlić przy wtórze oklasków nieco tylko zażenowanych setek fanów komiksu w każdej formie.
* Bartek Biedrzycki, specjalista IT, twórca, wydawca i miłośnik komiksów, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
** zdjęcia: Bartek Biedrzycki.
„Kultura Liberalna” nr 144 (41/2011) z 11 października 2011 r.