Jacek Wakar

Napieralski: do widzenia, do nigdy

Wynik wyborów, jak wielu, powitałem z ulgą. Już w ostatnich dniach kampanii z radością zobaczyłem rysę na przemyślanym PR-owym wizerunku Jarosława Kaczyńskiego. Najpierw sugestia jakoby Angela Merkel została kanclerzem Niemiec w wyniku machinacji Stasi, potem pytanie do Jakuba Sobieniowskiego, jaką właściwie redakcję — polską czy niemiecką — reprezentuje. Wreszcie błyskotliwa w sam raz na miarę Adama Hoffmana sugestia, aby dziennikarz TVN do końca kampanii się z niej wyłączył. To było doskonałe, bo pokazało, że prezes PiS nie wytrzymuje, że wychodzi z przypisanej mu roli, którą do tej pory gładko grał. Oczywiście, gdyby nie daj Bóg Kaczyński premierem został, stosunki z Niemcami też jakoś by się ułożyły, a on przeprosiłby panią kanclerz za swą absurdalną wypowiedź. I spotkałby się z Putinem na takich warunkach, jakie tamten by podyktował. Kampania kampanią, a polityka polityką. Na szczęście nie będziemy musieli sprawdzać, czy Kaczyński-premier rzeczywiście schowałby do kieszeni osobiste urazy i obsesje.

Nie jest to cecha przyjemna, umieć cieszyć się z czyjegoś upadku, ale nie ma co ukrywać: dawno nic w polityce nie sprawiło mi takiej przyjemności, jak klęska Grzegorza Napieralskiego i SLD. Sukces Palikota jest nie do zlekceważenia i rodzi pytanie, jakiego Palikota zobaczymy w sejmie. Showmana z wibratorem albo świńskim ryjem w ręku czy kogoś, kogo znają choćby liczni artyści. Wystarczy zapytać w Lublinie któregokolwiek człowieka sztuki, a nie powie o Palikocie złego słowa. Mają go za człowieka rozumnego, który wspiera artystów nie z racji pozy albo snobizmu, ale z czystego zrozumienia materii, w jakiej działają. Szansa na Palikota subtelnego w sejmie jest oczywiście bliska zeru, ale mimo to warto pamiętać, że biznesmen z Lublina miewa również taką twarz.

Palikot jest wyrazisty aż nadto. A jaki okazał się szef Sojuszu? Blady aż do szarości, zalękniony, przepraszający, że żyje. Jego wynik w wyborach prezydenckich był dla mnie szokującą niespodzianką, na szczęście okazał się jednorazowym ekscesem. SLD zrezygnowało z ludzi o mocnych charakterach, czasem ich przy tym obrażając (Wanda Nowicka, Robert Biedroń), przygarnęło za to z powrotem na swoje listy starych wyjadaczy w rodzaju Leszka Millera i Marka Dyducha. Jakże absurdalnie brzmiały w tym kontekście słowa Jana Hartmana, który kandydował z krakowskiej listy Sojuszu, o tym, że chce iść do sejmu, by dbać o jego poziom etyczny. Znów potwierdziło się przekonanie, że intelektualiści, nawet wybitni, bywają na bakier z oceną tej całkiem przyziemnej rzeczywistości. Dbać o etykę ramię w ramię z Millerem, Dyduchem i Napieralskim to jest wyzwanie, jak się patrzy. Wszak ci panowie o etyce wiedzą więcej niż ktokolwiek inny.

Napieralski skompromitował się własną polityką o wymiarze przaśnym i zatrważająco ubogim myślowo. W porządku, przez ostatnie lata mogliśmy się już przyzwyczaić, że od przywódców partii trudno wymagać głębszej myśli, ale szef SLD wyznaczył w tej dziedzinie nowe standardy. Po wyborczej klęsce i zbliżającym się kongresie SLD, gdzie wybrany zostanie nowy szef Sojuszu, opuszczą go zapewne wszyscy — najbliżsi poplecznicy oraz ci, którzy trwali przy nim jedynie dla wygody. Będą płakać nad utratą własnego znaczenia oraz ewentualnych apanaży. Po Napieralskim nikt nie uroni łzy.

Wynik SLD wskazuje na słabość lewicy idącej do wyborów pod własnymi sztandarami. Wyjątkiem jest tu Ruch Palikota, ale i PiS w programie gospodarczym od zawsze skłania się ku socjalnym przywilejom. Nie będzie zatem tak, że w nowym parlamencie lewica nie będzie miała głosu. Na pewno jednak straci znaczenie. W klęsce Napieralskiego i całego SLD widzę coś na kształt, by tak rzec, dziejowej sprawiedliwości. Jakże drażniło mnie, kiedy młody Wojciech Olejniczak jako szef Sojuszu odżegnywał się od PRL oraz dziedzictwa PZPR-owskich dygnitarzy. Chętnie wymachiwał dowodem z datą urodzenia, krzycząc: „To nie my, to oni”. Otóż nie ma tak łatwo. SLD choćby się nie wiem jak starał, nie zmaże z siebie komunistycznego rodowodu. Dlatego dla wielu ludzi, ludzi przyzwoitych, nigdy nie będzie braną serio opcją. Niezależnie od tego, jakie skutki przyniesie kompromitacja Napieralskiego, ta sytuacja się nie zmieni. Można przewidzieć przecież, że po fiasku kierownictwa młodych, SLD zdecyduje się na nowe stare otwarcie. A wtedy za sznurki będzie pociągał Leszek Miller, który chętnie weźmie na siebie porządkowanie partii. Nietrudno też wyobrazić sobie, że głośno rozpamiętujący swe dawne poparcie dla Lewicy i Demokratów Ryszard Kalisz weźmie w SLD władzę, by próbować zrekonstruować tę ideę. Miałby wtedy oficjalne lub nieformalne poparcie Aleksandra Kwaśniewskiego, który nie zamykając sobie drogi do polityki międzynarodowej, powróciłby na krajową arenę. No i w owej nowej lewicy miał decydujący głos, choćby nawet słychać go było z tylnego siedzenia.

Kwaśniewski, Kalisz – to ludzie innego niż Napieralski formatu. Ale ich powrót do wpływów zmieni niewiele. Wybory przyniosły dodatkową legitymizację dla Platformy, PiS status wiecznej opozycji, wybuch Palikota oraz śmierć SLD. Idę otwierać szampana.

* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.

„Kultura Liberalna” nr 144 (41/2011) z 11 października 2011 r.