Szanowni Państwo,

niedzielne wybory są już częścią naszej historii najnowszej. Komisje podliczyły wszystkie głosy, znamy nazwiska osób, które będzie można w najbliższej kadencji spotkać na sejmowych korytarzach. Oraz tych, które w najlepszym wypadku wrócą tam za cztery lata.

Co z głosami krytycznymi pod adresem kampanii wyborczej i samych wyborów? Nie wszystko było przecież politycznym PR-em. Nie wszystko jest też domeną partyjnych gier i osobistych wycieczek. Zamiast rytualnie narzekać, obywatele powinni zrobić listę rażących błędów i uważnie przyglądać się euforii nowych parlamentarzystów. Dlatego w dzisiejszym Temacie Tygodnia pytamy z całą mocą: co było w tych wyborach naprawdę nie w porządku? Czego nam istotnie zabrakło?

Nasi Autorzy nie mają wątpliwości, że można wymienić wiele takich spraw. Niską frekwencję w lokalach wyborczych wskazuje Joanna Załuska, koordynatorka akcji „Masz głos, masz wybór”. Niedoreprezentowanie kobiet na listach wyborczych, w debatach telewizyjnych i spotach dodaje Małgorzata Fuszara, Minister ds. Równości Płci i Przeciwdziałania Dyskryminacji w Gabinecie Cieni Kongresu Kobiet. Na ignorowanie przez polityków zapytań o ich program i dane zwraca uwagę Róża Rzeplińska, szefowa „Stowarzyszenia 61”, które przygotowało akcję MamPrawoWiedziec.pl. Zaś Adam Bodnar wskazuje, które tematy nie zostały w minionej kampanii wyborczej praktycznie poruszane. Kwestia sprawiedliwości, dyskryminacji, ale także trudne zagadnienia, jak sprawa tajnych więzień CIA – wszystko to, łagodnie mówiąc, umknęło uwadze debatujących.

A co Państwo dodaliby do tej listy?

Zapraszamy do lektury!

Redakcja

 

 


1. JOANNA ZAŁUSKA: Komu służy frekwencja?
2. MAŁGORZATA FUSZARA: Doreprezenowanie kobiet na listach wyborczych to sukces częściowy
3. RÓŻA RZEPLIŃSKA: Wyborców nie potraktowano w tych wyborach poważnie
4. ADAM BODNAR: O brzydkim kaczątku, czyli na jakie tematy milczano w kampanii wyborczej


Joanna Załuska

Komu służy frekwencja?

Życie wyborcy w Polsce z pewnością nie jest łatwe. Wiele osób mówi, że nie ma na kogo głosować (brak oferty programowej) albo że nie zna kandydatów. Inni w ogóle są zniechęceni do klasy politycznej. Słychać postulaty wprowadzenia na karty do głosowania formułki „żaden z powyższych” lub oddawania nieważnych głosów. Koalicja „Masz głos” stoi na stanowisku, że wybory to nie sondaż opinii o politykach. To czas decyzji.

Niestety, frekwencja w niedzielnych wyborach parlamentarnych wyniosła tylko 48,6 proc. Oznacza to, że ponad połowa uprawnionych do głosowania nie poszła do urn. Dla przykładu frekwencja podczas ostatnich wyborów parlamentarnych w Niemczech wyniosła 71, a na Łotwie 65 proc. Dla organizacji działających w koalicji „Masz głos, masz wybór” niska frekwencja jest problemem. Oznacza, że duże grupy społeczne (w tych wyborach ponad 15 mln obywateli) nie mają swoich przedstawicieli. Ich potrzeby, opinie nie będą brane pod uwagę przy ustalaniu priorytetów państwa.

Niska frekwencja to problem legitymizacji rządzących, ale także opozycji. Jak wielka grupę obywateli reprezentują wybrani do Sejmu i Senatu? Na zwycięską PO głosy oddało 19 proc. uprawnionych do głosowania (wspólnie z PSL – 23 proc.), na PiS – 14 proc. Warto o tym pamiętać, dyskutując o wysokim poparciu dla obu głównych partii. Wyniki wyborów pokazują preferencje mniej niż połowy Polaków, którzy mogą brać udział w wyborach. Czas to sobie uświadomić i skończyć z dywagacjami, komu służy frekwencja i w czyim interesie (której partii) leży zachęcanie do głosowania.

W tej kampanii nie było spektakularnych akcji zniechęcających do głosowania, tak jak to zdarzało się w przeszłości (typu akcja „Zabierz babci dowód”). To pozytywne zjawisko. Do udziału w wyborach zachęcały media i organizacje pozarządowe. Informowały one także o nowych procedurach ułatwiających głosowanie. Widać, że po kilku latach działań NGOs frekwencja została dostrzeżona jako istotny problem życia politycznego. Nieliczne były głosy, że zachęcanie obywateli do udziału w wyborach nie ma sensu, a głosować powinny wyłącznie osoby, które interesują się polityką. Czy przyjęcie takiego założenia nie oznaczałoby wprowadzenia nowego cenzusu?

Zmiany wymaga natomiast stosunek partii politycznych do problemu frekwencji. Jeśli przyjąć (chyba słusznie), że są one po to, aby obywatele mogli wybierać swoich przedstawicieli, to fakt, iż ponad 50 proc. uprawnionych nie głosuje, powinien skłaniać do refleksji. Może problemem jest brak interesującej oferty programowej, a może brak odpowiednich kandydatek i kandydatów? A może kampania wyborcza nie jest odpowiednio prowadzona i brakuje bezpośrednich kontaktów z wyborcami? Przyznam, że nie dostałam w tym roku ani jednej ulotki któregokolwiek komitetu wyborczego. Być może jako obywatele przesadziliśmy w minionych latach z narzekaniem na zaśmiecanie miast plakatami i ulotkami, z niepotrzebnym wyrzucaniem pieniędzy na materiały reklamowe. Z pewnością grzechem pierworodnym partii politycznych jest odwoływanie się do tzw. żelaznych elektoratów. Choć trzeba przyznać, że i w partiach zaczęły pojawiać się głosy, że niska frekwencja jest problemem. Podczas wyborów prezydenckich zarówno Bronisław Komorowski, jak i Jarosław Kaczyński wezwali obywateli do głosowania (ważne, żebyście poszli, bez względu na to, kogo wybierzecie).

Warto przy tym zaznaczyć, że do prawa wyborczego udało się w ostatnim czasie wprowadzić wiele ułatwień. Wyborcy niepełnosprawni mogą głosować korespondencyjnie i przez pełnomocnika. Z tej możliwości skorzystało odpowiednio 816 i 10 981 osób. Polacy przebywający za granica również mogą głosować za pośrednictwem poczty (taką formę oddania głosu wybrało 22 893 obywateli). Nie są to wyniki przełomowe, ale, po pierwsze, tu chodzi o to, że udało się zacząć realizować konstytucyjne prawo każdego – także niepełnosprawnego – obywatela do wyboru przedstawicieli; po drugie, pamiętać należy, że modernizacji wymaga system informowania obywateli o wyborach.

Badania Instytutu Spraw Publicznych przeprowadzone na dwa tygodnie przed wyborami pokazały też, jak mało wiedzieliśmy o zbliżającym się głosowaniu. Dla przykładu: 63 proc. młodych wyborców nie znało daty wyborów. 28 proc. respondentów było przekonanych, że lokale wyborcze będą czynne do godziny 22, a zaledwie 23 proc. wiedziało, kto może głosować przez pełnomocnika. To pokazuje skalę problemu. Z informacją trzeba dotrzeć do środowisk, które mogą z ułatwień skorzystać. Naturalnie, upłynie trochę czasu, zanim te procedury staną się rutyną.

Podczas wyborów wybieramy tych, którzy w naszym imieniu będą podejmować kluczowe decyzje. Nawet przy niskiej frekwencji wybory są ważne. Dlatego nie powinniśmy sami pozbawiać się głosu. Jak pokazuje doświadczenie pierwszych wyborów do europarlamentu, przy bardzo niskiej frekwencji nadreprezentowane są ugrupowania skrajne. Czas zatem porzucić romantyczne spojrzenie na wybory – idealnych kandydatek czy kandydatów nie znajdziemy na listach. Ale też nie stresujmy się tak bardzo – wybieramy naszych reprezentantów na cztery lata, a nie na całe życie. Po czterech latach można pokazać czerwona kartkę. Jak pokazuje historia demokracji, w naszym kraju po ‘89 roku takie zmiany warty już się odbywały. Dzięki werdyktowi wyborców.

* Joanna Załuska, koordynatorka akcji „Masz głos masz wybór”. Pracuje w Fundacji im. Stefana Batorego.

Do góry

***

Małgorzata Fuszara

Doreprezenowanie kobiet na listach wyborczych to sukces częściowy

Na listach wyborczych w tegorocznych wyborach parlamentarnych znalazło się więcej kobiet, niż przewiduje to ustawa kwotowa – kobiety stanowią nie 35, ale średnio 42 proc. kandydujących (w zależności od partii odsetek ten waha się od 40 do 48 proc.). To dwa razy więcej, niż było w poprzednich wyborach. Z jednej strony jest to sukces porównywalny z wywalczeniem praw wyborczych przez kobiety w ogóle. Szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę, że kobiety w Polsce stanowiły zawsze bardzo niewielki odsetek parlamentarzystów: najwyższy to 23 proc. w latach 80. Z drugiej jednak strony – i w tym tkwi problem – kobiety były z reguły umieszczane na niekorzystnych miejscach, a parytet został w tym roku osiągnięty na listach dopiero od mniej więcej 14. miejsca. Nie znamy jeszcze wszystkich statystyk powyborczych, jednak istnieje obawa, że na skutek tego wzrost odsetka kobiet w parlamencie będzie daleki od zadowalającego. Trzeba przy tym oczywiście pamiętać, że wprowadzenie kwot miało znaczenie nie tylko z tego powodu, że zmusiło partie do wprowadzenia większej liczby kobiet na listy wyborcze. Było ważne także dlatego, że rozpoczęło debatę na temat obecności kobiet w polityce, zmusiło liderów partyjnych do poszukiwania kompetentnych kobiet, nie pozwoliło na odwoływanie się przy układaniu list jedynie do popularnych w polityce old boys networks.

Widzimy już jednak, że same kwoty nie wystarczą: następna istotna kwestia to kolejność kandydatów i kandydatek na listach. Co prawda ze statystyk wynika, że na co piątej jedynce znalazła się w tym roku kobieta – odsetek zawyża tu jednak Polska Partia Pracy, która kobiety na swoich listach umieszcza na wysokich miejscach. Ugrupowanie to startuje od 2002 roku w każdych wyborach, to jednak nigdy jeszcze nie weszło do parlamentu – stąd odsetek kobiet jest powiększany na starcie, ale wynik za każdym razem pozostaje daleko poza tym, jaki odnotowujemy na listach osób kandydujących. Właściwym rozwiązaniem byłoby tu wprowadzenie tak zwanego systemu suwakowego czy – lepiej – naprzemiennego na listach wyborczych: raz mężczyzna, raz kobieta. A także równe rozdzielenie jedynek między obie płcie, ponieważ inaczej znowu mogłaby to być naprzemienność ze wskazaniem na mężczyzn. Tak było w tym roku w wypadku Ruchu Palikota i SLD, gdzie umieszczano na listach dużo kobiet, często stosowano nawet naprzemienność, ale przeważającą część jedynek oddano mężczyznom, zapewne w przywidywaniu, że w większości okręgów tylko osoby startujące z pierwszego miejsca mają szansę wejść do Parlamentu.

Jeszcze gorzej jest w udziałem kobiet w radiowych i telewizyjnych audycjach publicystycznych odnoszących się do polityki. Dotyczy to także reprezentacji kobiet w przedwyborczych debatach telewizyjnych. Przedstawicielki Kongresu Kobiet próbowały rozmawiać w tej sprawie zarówno z dziennikarzami, jak i szefami partii, spotkałyśmy się jednak przede wszystkim ze znamiennym odbijaniem piłeczki: dziennikarze mówili, że to partie wyznaczają osoby mające wystąpić w debacie. Szefowie partii – że to dziennikarze wystosowują imienne zaproszenia. Co gorsza, w wielu programach publicystycznych, gdzie nie było mowy o zapraszaniu polityków, a zatem można było zaprosić ekspertki, występowało grono wyłącznie męskie. Wykluczanie kobiet z polityki odbywa się wiec na różnych poziomach: na poziomie sprawowania władzy w partiach, w parlamencie, w rządzie i w debacie publicznej.

To nie koniec problemów z tegorocznymi wyborami. Bardzo złym rozwiązaniem okazały się wybory w okręgach jednomandatowych. Wyborcom często wydaje się, że skoro kandydat będzie jeden, to zostanie w sposób demokratyczny wyłoniony, a potem w jakiś cudowny sposób zobowiązany do tego, by reprezentował nasze interesy. Prawda jest taka, że osobę tę i tak wskazuje partia polityczna, a wyborcy nie mają na to, przynajmniej w Polsce, niemal żadnego wpływu. Listy, które zostały w tym roku zarejestrowane w wyborach do Senatu, są tego najlepszym przykładem. W części okręgów nie ma ani jednej kobiety, nie mówiąc już o tym, że w ramach swojej opcji nie można wybrać płci osoby, na którą się głosuje, ponieważ jest tylko jedna osoba kandydująca. W ponad 87 proc. przepadków jest to mężczyzna.

Wreszcie, do poprawienia pozostaje udział kobiet i mężczyzn w kampaniach partyjnych. Choć wszyscy płacimy za nie równo ze swoich podatków, kobiety w poprzednich wyborach otrzymywały około 10 proc. czasu przypadającego na partyjne audycje, a mężczyźni – 90. Na pierwszy rzut oka w tym roku było o tyle lepiej, że w spotach kobiety i mężczyźni pokazywani byli w podobnych kontekstach. Nieco mniej było też umieszczania kobiet w kontekście stricte rodzinnym, który wskazywał dotąd, że wybieramy raczej najlepszą matkę niż najlepszą reprezentantkę naszych interesów. Potrzeba jednak jeszcze czasu, żeby przeprowadzić dokładne badania i wyciągnąć z tej kampanii rozleglejsze wnioski.

* Małgorzata Fuszara, prawniczka i socjolożka, wykłada na Uniwersytecie Warszawskim. Minister ds. Równości Płci i Przeciwdziałania Dyskryminacji w Gabinecie Cieni Kongresu Kobiet.

Do góry

***

Róża Rzeplińska

Wyborców nie potraktowano w tych wyborach poważnie

Koncepcja, w ramach której wyborca chce być widzialnym partnerem dla kandydata i dąży do zadawania pytań, wykorzystując różne kanały komunikacyjne oraz dzieli się pozyskaną wiedzą z innymi, nie jest łatwa do przyjęcia przez ugrupowania polityczne. Mówiąc brutalnie – w kampanii mamy sztaby wyborcze i media, nawiązujące ze sobą kontakt według utrwalonych reguł, natomiast wyborcy to grupa prostoduszna, bez głosu, widownia dla toczącego się spektaklu. Wyborca wybijający się na niezależność, chcący włączyć się w kampanię wyborczą, traktowany jest z brakiem zrozumienia.

W „Stowarzyszeniu 61” od sześciu lat prowadzimy serwis MamPrawoWiedziec.pl. Naszym celem jest ustalanie i publikowanie informacji na temat tego, kim są i jakie poglądy mają osoby pełniące funkcje publiczne. To realizacja idei vote-smart, w ramach której wyborcy świadomie, bo na podstawie treściwych informacji, czynnie i mądrze dokonują wyboru.

W mijającej kampanii wyborczej, jako serwis MamPrawoWiedziec.pl, po raz piąty staraliśmy się ustalić, kim są i jakie poglądy mają kandydaci do parlamentu. W tym celu przygotowaliśmy, we współpracy z ekspertami ponad 20 organizacji pozarządowych, działającymi w różnych branżach, elektroniczny kwestionariusz. Korpus informacji, z których korzystać mogli użytkownicy serwisu, zawierał dane podstawowe i kontaktowe, motywy kandydowania, poglądy i deklaracje wyborcze, a w wypadku posłów mijającej kadencji – informacje biograficzne, rejestry głosowań, oświadczenia majątkowe i rejestry korzyści.

W wyborach 2011 roku startowało ponad 7 500 osób, w tym ponad 500 do Senatu. Przeciętny obywatel nie miał szansy na dotarcie do nich, ani na porównanie poglądów czy obietnic wyborczych kandydatów ze swojego okręgu. Mógł obejrzeć ulotkę, wysłuchać dyskusji w lokalnym radiu, przeczytać prezentacje kandydatów w lokalnej gazecie, przyjść na spotkanie wyborcze w domu kultury lub na festyn. Ale jeśli chciał samodzielnie ustalić, kim jest jego kandydat, narzucając styl dyskursu – był bez szans. Przekonanie sztabowców ze wszystkich komitetów wyborczych było w tej kampanii takie, że to oni mają prawo decydować, jaki rodzaj kontaktu z wyborcami jest dobry, a jaki zły.

Docieraliśmy do kandydatów, wysyłając elektroniczne zaproszenie do prezentacji poglądów. Nie każdy z nich miał adres mailowy. Nam udało się ustalić ponad 5 000 elektronicznych adresów i tylu kandydatom wysłać zaproszenie do wypełnienia kwestionariusza. Odpowiedziało zaledwie, lub – aż, 945 spośród nich. Czy to dobry wynik? Trudno ocenić. Jeśli porównamy to z innymi krajami, zobaczymy, że Stanach Zjednoczonych na podobne ankiety odpowiada zaledwie około 20 proc. pytanych, ale już w Szwajcarii swego czasu odpowiadało 98 proc. Warto pamiętać, że spośród 7 500 startujących w polskich wyborach parlamentarnych nie wszyscy to kandydaci rzeczywiści. Część z nich to tak zwane słupy wyborcze – osoby kandydujące tylko dlatego, że trzeba było wypełnić kimś listę. Osoby, których adres mailowy był trudny do wyśledzenia, najczęściej albo nie funkcjonują w sferze publicznej (np. nie są właścicielami miejscowych przedsiębiorstw, nie są nauczycielami, nie kierują domem kultury), albo – choć są w niej obecne – w ogóle nie posługują się Internetem.

Wyborca oczekujący rzetelnej i dotyczącej różnorodnych tematów debaty miał w tej kampanii nie lada kłopot. Liderzy nie znaleźli czasu na formułę, w której siadają naprzeciw siebie i rozmawiają na temat wizji Polski – konkretnych problemów i propozycji ich rozwiązań z szeroką wizją i zakreślonymi polami niebezpiecznymi. Zamiast tego, co nie jest niczym nowym, byliśmy poddani dyktatowi agencji PR wynajętych przez sztaby, a dynamiką kampanii sterowały słupki sondaży i kreowane wizerunki. Wyborcy nie zostali emocjonalnie zaangażowani w debatę przedwyborczą. Bo angażowaniem wyborców nie można raczej nazwać obserwowania jazdy autobusem przez cały kraj. Co takie działania dają wyborcom, co mówią wyborcy o jego roli w wyborczym systemie?

Zasadniczy problem dla wyborcy stanowi kultura polityczna, w ramach której to sztabowcy, niekoniecznie mający inne doświadczenie niż PR-owe, decydują o tym, co jest, a co nie jest ważne dla wyborców. Serwis taki jak MamPrawoWiedziec.pl traktowany był przez nich albo jako zagrożenie („nasi kandydaci mogliby powiedzieć coś, z czego potem będzie się trzeba tłumaczyć” – mówiono), albo jako intruz zakłócający napięty rytm kalendarza wyborczego („co to za pomysły, żeby w kampanii zadawać pytania?”), albo wreszcie jako wrogi biznes („czy pani aby nie pracuje w telemarketingu?”). Podejrzewam, że właśnie z tego niezrozumienia idei naszego działania przez sztabowców wynikało, że Donald Tusk nie miał nawet pojęcia o tym, że otrzymał kwestionariusz (żaden ze sztabowców nawet go nie otworzył). W wypadku Prawa i Sprawiedliwości sztabowcy twierdzili, że chcą, by prezes mógł zadeklarować swoje poglądy, ale wciąż nie ma na to czasu. Wobec grupy wyborców, którymi niewątpliwie przecież są osoby tworzące serwis, proszących o adresy mailowe do kandydatów, sztaby zasłaniały się Kodeksem Wyborczym mówiącym, że dane na temat kandydata, które mogą być przekazywane, to imię, nazwisko, zawód, komitet wyborczy, okręg. Natomiast adres mailowy – tego argumentu używała choćby Platforma Obywatelska – jest rodzajem informacji, która podlega ochronie danych osobowych. To było bardzo nienowoczesne wytłumaczenie – na czas kampanii wyborczej kandydaci mogli sobie przecież założyć adres mailowy na serwerze partii, a potem go skasować. To, co nas natomiast bardzo pozytywnie zaskoczyło, to zmiana stosunku mediów do informacji, które dostarczamy.

* Czytaj także tekst Anny Huras „Kim jest 945 kandydatów?” w zakładce Krótko mówiąc.

** Róża Rzeplińska, szefowa „Stowarzyszenia 61”. Więcej o akcji Mam Prawo Wiedzieć na stronie www.MamPrawoWiedziec.pl.

Do góry

***

Adam Bodnar

O brzydkim kaczątku, czyli na jakie tematy milczano w kampanii wyborczej

Od siedmiu lat w Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka zajmuję się prawami człowieka. W Polsce wciąż są one naruszane, wiele problemów jest nierozwiązanych, mamy liczne grzechy przeszłości – a przed nami sporo wyzwań. Niektóre z zagadnień z zakresu praw człowieka idealnie nadawałyby się na kampanię wyborczą. Wartościowe byłoby rzetelne i twarde oskarżenie partii rządzącej o nadużycia czy brak konsekwencji, skłonienie do pogłębionej debaty, pokazanie dramatów wielu osób. Wydaje się jednak, że kampania przetoczyła się obok praw człowieka. Ich temat pojawiał się tu i ówdzie, w programach jednej czy drugiej partii, wypowiedziach tego czy innego polityka. Jednak żaden z tematów nie stał się motywem przewodnim czy też wydarzeniem porównywalnym choćby do frazy „Jak żyć, Premierze?”.

Zacznijmy od polityki międzynarodowej. Jeżeli rozmawia się obecnie z przeciętnym dziennikarzem z zachodniej Europy to prędzej czy później pojawia się pytanie o więzienia CIA w Polsce i kwestię wyjaśnienia odpowiedzialności za ich istnienie. Co więcej, w czasie kampanii pojawił się nowy raport Dicka Marty’ego na ten temat, nowy raport Amnesty International na temat więzienia na Litwie i porządny wywiad z Komisarzem Praw Człowieka RE Thomasem Hammerbergiem. Jednak żaden z polityków nie podchwycił tego tematu w czasie kampanii wyborczej, tak jakby problem przestał w ogóle istnieć.

Był natomiast moment, w którym do debaty przebił się temat Karty Praw Podstawowych. Politycy zaczęli się spierać, czy Polska Kartę ratyfikowała, czy też nie. Odpowiedź na to pytanie jest bardziej skomplikowana i nie leży w kwestii ratyfikacji, lecz raczej wycofania się z haniebnego protokołu polsko-brytyjskiego do Karty, który ogranicza jej stosowanie. Premier Donald Tusk jeszcze w marcu 2011 roku zapowiadał takie działania, ale w czasie kampanii ustami Rzecznika Polskiej Prezydencji UE Konrada Niklewicza z tego się wycofał. Przedstawiony został argument, że po co się wycofywać z protokołu, skoro – zdaniem rządu – ma on teraz znaczenie czysto symboliczne. W efekcie zamiast realnej dyskusji mieliśmy politologiczno-prawniczy spór o to, czy Karta była ratyfikowana, co to jest protokół, czy ma znaczenie prawne czy symboliczne, czy można się wycofać czy nie, co to oznacza. Rząd osiągnął zamierzony skutek. Dzięki zamierzonej manipulacji opinia publiczna i politycy tak dalece pogubili się w tym, co jest prawdą, a co fałszem, i kto ma rację, że temat został odpuszczony. A protokół polsko-brytyjski do Karty wciąż obowiązuje i nie padła nawet jedna poważna deklaracja, że Polska się z niego wycofa.

Niewątpliwie ożywczy dla praw człowieka był udział w kampanii Ruchu Palikota. Aż żal, że niektóre tematy – typowe dla lewicy – jak na przykład brak etyki w szkołach, nie zostały podjęte przez inne partie i nie stały się przedmiotem realnej dyskusji. Z kolei temat potrzeby ustawy o związkach partnerskich był spychany na margines dyskusji jako rzekomy wątek poboczny. Polityka równościowa stała się tematem jednej debaty, ale… zorganizowanej przez Polskie Towarzystwo Prawa Antydyskryminacyjnego, a nie przez media. Było w tym coś z atmosfery ostatnich czterech lat debat parlamentarnych, w których politycy unikali jak ognia podejmowania tematów wrażliwych, acz dotyczących wielu ludzi. A partia rządząca przyjęła po raz kolejny świadomą strategię niewchodzenia w konflikt z Kościołem katolickim czy ogniskowania emocji na linii PO – PiS (szczególnie że sam PiS nie był nastawiony w kampanii na konflikt).

Na początku kampanii wyborczej telewizje ogłosiły plan debat z udziałem przedstawicieli poszczególnych ugrupowań. Zadziwiające, że w ramach programu debat pominięto tematykę wymiaru sprawiedliwości – tak jakby przez ostatnie cztery lata nie było trzech zmian ministra sprawiedliwości, samobójstw w więzieniach, protestów sędziów, wydania danych Alesia Bielackiego władzom białoruskim przez Prokuraturę Generalną czy licznych wyroków Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Okazuje się, że na bieżące newsy wymiar sprawiedliwości nadaje się znakomicie, ale już nie do debatowania w ramach kampanii i rozważanie jakich reform potrzebują sądy, prokuratura czy zawody prawnicze.

Szczęśliwie koalicja organizacji pozarządowych wraz z radiem TOK FM zdołały zorganizować całkiem udaną debatę z udziałem przedstawicieli kilku komitetów wyborczych. Co ciekawe – bez udziału Prawa i Sprawiedliwości. Partia szczycąca się słowem „sprawiedliwość” w nazwie nie oddelegowała swojego przedstawiciela do dyskusji na ten temat, co byłoby nie do pomyślenia cztery, a tym bardziej sześć lat temu. Sama debata była natomiast całkiem udana i dała sporo do myślenia zarówno co do oceny dotychczasowych rządów, planów reformatorskich na przyszłość czy też niekompetencji niektórych polityków. Swoistym odkryciem było to, że w polskim parlamencie specjalistów od wymiaru sprawiedliwości można było policzyć na palcach jednej ręki, a niektóre partie nawet nie mają kogo oddelegować do takiej debaty.

Niewątpliwym odkryciem kampanii wyborczej było zidentyfikowanie najbardziej dyskryminowanej grupy społecznej w Polsce. Działania PiS wskazywały aż nadto dobitnie, że jest nią grupa kibiców. Osobiście uważam, że rząd w ostatnim roku nie stosował zasad fair play w stosunku do kibiców (na przykład zamknięcie stadionów Legii oraz Lecha na wyraźne polecenie premiera, przy dość wątpliwych podstawach prawnych i faktycznych). Niemniej jeżeli ocenić całość relacji państwo – kibice (a szczególnie często okazywaną agresję czy antysemickie wydarzenia), trudno mieć większą sympatię wobec tych drugich i przyznawać im wręcz bezwarunkową rację w sporze. Myślę, że Lech Kaczyński, który tak pięknie przyjmował rabina Michaela Schudricha, miałby poważny problem z brataniem się z kibicami, którzy wywieszają na stadionie napisy typu „Jihad Legia”.

Powyższe zdarzenia budują dość ponury obraz, jeśli chodzi o obecność praw człowieka w czasie kampanii wyborczej. Ale paradoksalnie życie przynosi niespodzianki. 9 października 2011 roku może przejść do historii jako jeden z najbardziej przełomowych dla naszego parlamentaryzmu oraz troski o prawa człowieka. Wybór uznanych działaczy organizacji pozarządowych Anny Grodzkiej, Roberta Biedronia oraz Wandy Nowickiej na posłów i posłanki gwarantuje należyte uwzględnienie praw człowieka i praw mniejszości oraz piękną i wzmocnioną kontynuację dzieła Izabeli Jarugi-Nowackiej. Jest to zdarzenie absolutnie przełomowe. Jak jeszcze Anna Grodzka zostanie wybrana wicemarszałkiem Sejmu, to będzie to znak absolutnej zmiany i budowy prawdziwie otwartego społeczeństwa.

A co z wymiarem sprawiedliwości? Też jestem optymistą. Minister Sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski zmiażdżył w Łodzi swoich przeciwników politycznych. Może mu to doda odwagi, aby odpuścił na dłuższą chwilę śledzenie sondaży popularności, tylko wziął się za porządne reformy, uzgodnione i przedyskutowane ze środowiskiem sędziowskim. Prawdą jest, że wymiar sprawiedliwości nie został porządnie zreformowany od 22 lat – początku przemian. Teraz zapowiadają się cztery względnie spokojne lata, które można na te reformy przeznaczyć. Słabe SLD raczej będzie reformy wspierało, niż blokowało. PiS jak zwykle jest niewiadomą. Jeśli minister Kwiatkowski chce w przyszłości marzyć o premierostwie, to warto, aby zrobił coś naprawdę odważnego. Samymi małymi kroczkami, unikami i sztuczkami wizerunkowymi nie zbuduje wizerunku męża stanu.

* Adam Bodnar, doktor nauk prawnych, adiunkt w Zakładzie Praw Człowieka WPiA UW oraz wiceprezesem zarządu Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.

Do góry

***

Autor koncepcji Tematu tygodnia: Paweł Marczewski.
Współpraca przy przygotowaniu Tematu tygodnia: Ewa Serzysko, Jakub Stańczyk.

Autor ilustracji: Wojciech Tubaja.

„„Kultura Liberalna” nr 144 (41/2011) z 11 października 2011 r.