„To wielka rewolta!” – wykrzyknął Ludwik XVI. „Nie, Sire, to jest wielka rewolucja” – sprostował pewien diuk. Krótka wymiana zdań przeszła do historii jako symbol królewskiej dezorientacji w ocenie wydarzeń. A jak jest dziś? Czy do zachodzących wydarzeń przykładamy właściwe pojęcia? Czy cokolwiek łączy protesty w metropoliach tak różnych, jak Nowy Jork, Lizbona czy Warszawa?
Bez wątpienia hasło „rewolucji” od ponad 200 lat znajduje się niezmiennie pod ręką. Z pewnością media chętnie przywitałyby jakąś nową międzynarodówkę. Nawet Lech Wałęsa, dla świata symbol pokojowych przemian i solidarności, otrzymał zaproszenie od protestujących przy Wall Street. Tymczasem miniony weekend raczej potwierdził, że ludzi oburzają rozmaite rzeczy i w odmienny sposób skłonni są oni swoje oburzenie manifestować. W Warszawie przy skromnej frekwencji dominowała jednak atmosfera sympatycznego pikniku. W Rzymie skończyło się dramatycznymi zamieszkami, z którymi nie dawała sobie rady policja.
W jednym z numerów miesięcznika „Znak” sprzed blisko dekady zastanawiano się, czy rewolucja 1989 roku była niedokończona. Zamiast żonglować pojęciami może lepiej przywołać słowa pewnego rewolucjonisty: „Marzyliśmy o świecie czarodziejskim, i oto znów spadliśmy na ziemię, tę rzeczywistą”.
Dziś nasi Autorzy zastanawiają się nad tym, jak ocenić polskie protesty.
Michał Krasicki pisze, że nadzieje niektórych na rewolucję w Polsce wynikają z typowej dla nas tęsknoty za apolityczną rewolucją, zaś polskich „oburzonych” nazywa niezbyt odpowiedzialnymi marzycielami. „Dziś możemy spodziewać się jedynie sztucznej rewolucji, wymyślonej przez jednostki w domowym zaciszu” – dodaje Ewa Serzysko i tłumaczy, dlaczego hasła Porozumienia 15 Października są dla niej nieprzekonujące. Kacper Szulecki zwraca uwagę na to, że „nie chodzi tu tylko o gotowych do ciężkiej pracy ludzi, którym system odbiera możliwość godnego życia” i zarzuca „oburzonym” hedonizm i koncentrację nie na treści, ale stylu życia. Natomiast Joanna Kusiak napomina mądrzących się komentatorów i wyraża zawód obojętnością studentów, miejskich i kulturalnych aktywistów z pobłażliwą wyższością patrzących na grupę „bogatych dzieciaków” z liceum.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja
1. MICHAŁ KRASICKI: Protesty nieodpowiedzialnych marzycieli
2. EWA SERZYSKO: 15 października – zazdrosny sparing przed rewolucją?
3. KACPER SZULECKI: Tu nie będzie rewolucji
4. JOANNA KUSIAK: Nie bądźmy tacy mądrzy!
Protesty nieodpowiedzialnych marzycieli
„Żeby tak i u nas coś się zadziało…” – takie westchnienie daje się słyszeć wśród polskiej młodzieży od czasu wielkich, spontanicznie zorganizowanych protestów w Hiszpanii i Izraelu. Nie zabrakło takich, którzy pojechali do Madrytu tylko po to, żeby nasycić zmysły wybuchem sprzeciwu wobec rządzących elit. Przywieźli stamtąd fascynację masowością ruchu, atmosferą festynu wolności, specyficznym poczuciem autonomiczności jego uczestników, pokojowością i konkretnością wysuwanych przez nich postulatów. Z całym tym – do pewnego stopnia zrozumiałym – podziwem, który niemała część Polaków żywiła także na odległość, łączą się jednak zasadnicze problemy. Nie wiąże się z żadnym konstruktywnym ani odpowiedzialnym działaniem, a także w niewielkim stopniu skłania zafascynowane osoby do przemyślenia natury swoich uczuć i ich obiektywnego znaczenia.
Niejasne pragnienie, które karmi się pamiętnymi obrazami tłumów wypełniających ulice lub zastawione namiotami place, można nazwać tęsknotą za „apolityczną” rewolucją. Jednakże wydarzenia z Puerta del Sol czy z ulic Tel Awiwu, kiedy im się spokojnie przyjrzeć, nie spełniają warunków takiej wymarzonej rewolucji. Owszem, Hiszpanie i Izraelczycy demonstrując, świetnie się bawili, pokazując politykom, jak łatwo się bez nich obywają – ale na ulice wyprowadziło ich co innego. Było to pragnienie zamanifestowania własnych potrzeb, które zaspokoić, jeśli to w ogóle możliwe, jest w stanie tylko władza państwowa. Wiele osób, i to nie tylko w Polsce, bezrefleksyjnie przyjmuje, że protesty dowodzą możliwości istnienia spontanicznej wspólnoty ludzi wyzwolonych z oków państwa. Tymczasem wystąpienia młodzieży mają charakter głównie roszczeniowy. I nie zmieni tego racjonalny wymiar zgłaszanych przez nią żądań.
Młodzi ludzie w Hiszpanii i Izraelu nie chcieli wziąć władzy w swoje ręce, bo sami nie wiedzą, jak poradzić sobie z rosnącymi kosztami życia, brakiem pracy i innymi problemami. Zbyt wielka odpowiedzialność ciąży na władzy, by nie bać się odpowiedzialności, którą ona ze sobą niesie. Z kolei ci, którzy w innych wielkich miastach mogą sobie pozwolić na komfort wzdychania za masowym wybuchem społecznej solidarności, nie chcieliby dzielić z tamtymi ich rzeczywistych problemów. Chcą, by wydarzyło się coś na masową skalę, co przekroczy horyzont ich osobistego doświadczenia. Pragną wyładować nadmiar własnej energii i świętować „na maksa”, jak to się teraz mówi.
Alexis de Tocqueville twierdził, że ideałem, do którego zmierzają społeczeństwa demokratyczne jest zarazem doskonała równość i doskonała wolność. Jednocześnie uważał, że w demokracjach większą miłością darzy się równość niż wolność. Obecna tęsknota za „apolityczną” rewolucją wpisuje się w te tendencje. Polacy także marzą o wspólnocie, w której wszyscy są przyjaciółmi i nikt nad nikim nie sprawuje władzy. Jest to stare marzenie ludzkości, którego prawda ukryta jest w naturze człowieka. Niemniej codzienność poucza aż nazbyt dobrze, że każdy przyjaźni się tylko z nielicznymi. Wokół pełno jest ludzi ambitnych, występnych lub po prostu o szerokich horyzontach, którzy czują w sobie potrzebę i siłę narzucania innym własnej woli, inicjatywy, pomysłowości. Zdarza się, że czynią to w sposób niezwykle prymitywny lub brutalny. Marzyciele, którzy podkochują się w bożku „apolityczności”, boją się silnych i chcą o nich zapomnieć. „Apolityczna” rewolucja jest mirażem, bo nie ma innego celu jak tylko ucieczkę przed rzeczywistym życiem wśród ludzi.
Skromne demonstracje polskiego Ruchu Oburzonych są, jak się zdaje, organizowane przez takich niezbyt odpowiedzialnych marzycieli. Ich hasła są na wyrost i brzmią sztucznie. Jeżeli młodzi Polacy za rok lub za pięć lat wyjdą masowo na ulice, o czym przekonani są niektórzy socjologowie, będą protestowali przede wszystkim z powodu kryzysu ekonomicznego, który wygeneruje nowe problemy społeczne i pogłębi stare. Rządzący nie będą mogli zbyt wiele zrobić, bo kiedy nadejdzie recesja, będzie już za późno na jakiekolwiek reformy. Żadna władza nie wyczaruje z kapelusza wzrostu gospodarczego, bez którego nie ma co liczyć na nowe miejsca pracy i podwyżkę zarobków.
Pytanie, które należałoby zadać, nie dotyczy więc tego, czy młodzi się zbuntują, ale jak się zbuntują. Czy będą demonstrowali sami? Wydaje się to mało prawdopodobne. Kryzys dotknie zapewne wiele grup społecznych, a związkowcy i ich polityczni sojusznicy tylko czekają na sposobność, żeby przyłączyć się do antyrządowych demonstracji. Jak gwałtowne będą protesty? Polska to nie Hiszpania i nie Izrael, nie można z góry zakładać, że przybiorą pokojowy charakter. Pamiętać trzeba, że motorem rozwoju wielkich polskich miast są młodzi ambitni ludzie z małych miejscowości, dla których kryzys może mieć dużo bardziej dramatyczne skutki niż dla młodzieży w bogatszych krajach zachodniego świata. Uderzy on w podstawy przyjętej przez nich egzystencji, doprowadzając do zakwestionowania całej dotychczasowej strategii życiowej. Będą mieli zatem powody do gwałtownych reakcji.
Można też przypuszczać, że wszystkie partie zechcą zyskać poparcie niezadowolonych, ale z konieczności największe szanse będzie miała na to opozycja. Czy młodzież da się zmanipulować przez nieodpowiedzialnych polityków, bo trudno uwierzyć, że takich w Polsce zabraknie? Czy znajdzie w swoich szeregach, a może w starszych rocznikach, ludzi, którzy nadadzą jej demonstracjom pokojową, a zarazem konstruktywną formę? Czy młodzi będą umieli wyłonić ze swojego grona jednostki zdolne do podjęcia rozmów z przedstawicielami instytucji państwowych? Czy władze będą umiały nawiązać z nimi partnerski dialog? Czy w ogóle znajdą się pośrednicy między protestującymi a rządzącymi, pośrednicy, którzy będą w stanie, rozmawiając twarzą w twarz, w miarę bezstronnie omówić, zrozumieć i przekazać innym racje obu stron? Czy strony zdolne będą zawrzeć jakikolwiek kompromis? Od odpowiedzi na te pytania zależy, w jakiej Polsce będziemy żyli w najbliższym dziesięcioleciu.
* Tytuł tekstu pochodzi od redakcji.
** Michał Krasicki, tłumacz, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
***
15 października – zazdrosny sparing przed rewolucją?
Czy do obywatelskiej aktywności ma mnie zachęcić protest dobrze ubranych a nieokrzepłych światopoglądowo licealistów? Czy ich dorosłych sprzymierzeńców o anarchistyczno-alterglobalistycznej proweniencji, niosących na transparentach mechanicznie tłumaczone z języków obcych, komunizujące i zawierające wulgaryzmy hasła? A może przyglądających się z boku tuzów polskiej lewicy, którzy najwyraźniej nie posłużyli radą młodym? Niewykluczone, że gdyby ci ostatni zachowali się inaczej, protest nie byłby tak spektakularnie młodzieżowy, bardziej otwarcie sponsorowaliby go rodzice i nauczyciele, ale przynajmniej hasła byłyby oryginalne i dostosowane do polskiej rzeczywistości. Pytanie zatem o nie metodę, ale o słuszność aktywności w ogóle.
W jednym ze swoich tekstów pisałam, że ze względu na jakość edukacji, nie możemy wymagać od młodzieży zbytniej świadomości politycznej i obywatelskiej. Demonstracja z 15 października nie zmieniła mojego zdania. Hasła: w Polsce nie mamy „prawdziwej demokracji” (cóż miałoby to znaczyć?), kapitalizm nie działa, media kłamią oraz „pier****, nie robię”, nie przekonały mnie, że zaszło nagłe – świadome swych praw i obowiązków – obywatelskie przebudzenie. Dziś możemy spodziewać się jedynie sztucznej rewolucji, wymyślonej przez jednostki w domowym zaciszu. Bieda może – w najskrajniejszych przypadkach – rodzić aktywny bunt, ale nie zaprowadzi najuboższych akurat pod bramę uniwersytetu. Stojąc w sobotę na Krakowskim Przedmieściu 26/28, trudno było nie pomyśleć choć przez chwilę o protestach studentów z marca 1968 roku. Być może na takie skojarzenie liczyli również organizatorzy. Ale prawdziwie potrzebujący, w których imieniu powinni występować młodzi 15 października, póki co zajmują się codziennością. Jeśli już wyjdą na ulicę, będą plądrować sklepy lub wytrwale – z braku alternatywy – okupować place, a nie nawiązywać do Marca’68 i po udanej manifestacji nie pójdą na imprezę.
Nie przypadkiem protestują licealiści, prawdopodobnie przyszli uczestnicy uniwersyteckich seminariów. Osoby o wysokim kapitale społecznym, które autorzy wszelkich raportów na temat młodzieży (patrz: rządowy raport „Młodzi 2011” czy temat miesiąca „Znaku”) chcieliby widzieć jako nadchodzące elity naszego kraju. Możemy przypuszczać, że ci, których teraz nazywa się bezideowymi właśnie rozpoczynają – cóż, że od Marksa i Lenina, wielu za młodu było socjalistami – swoją intelektualną wędrówkę. I być może naprawdę widzą więcej? Recepty zawarte w liście do władz, są jednak zbyt proste, nie liczą się z obecnymi możliwościami państwa, i to nie tylko w czasach kryzysu. To idee bardzo chwytliwe dla mniej wymagających. Ale gdy bliżej im się przyjrzeć… wypada dorosnąć. Zamiast żywiołowo kontestować – cierpliwie działaniem wpływać na rzeczywistość.
Możliwości zmian należy upatrywać w aktywności naszego pokolenia. Na ulicę nie wyjdą nasi rodzice, pięćdziesięciolatkowie, którzy ciężko pracując, jakoś już sobie poradzili, i – często z niskimi emeryturami – dożyją starości. Ci, którzy nie mają szans nawet na to, zrezygnowani, prawdopodobnie nie znajdą motywacji do protestów, sił, by obmyślać i wypisywać hasła na tekturze.
Dla młodych najgorsza jest perspektywa braku przyszłości: tego, że za pięć lat nie będziemy mieli możliwości samodzielnego wzięcia kredytu, a za 40 dostaniemy najmarniejsze z możliwych emerytury. Ale o tym młodzi z Porozumienia 15 Października nie mówią. Chcą komunalnego mieszkania bez kredytu i zmian na światowych rynkach finansowych. Chcą żeby państwo coś zmieniło. Chcą wymóc abstrakcyjne zmiany, których nie można nawet nazwać reformami. Reformy i zmiany powinny mieć swoje źródło w zastanej rzeczywistości, w znajomości mechanizmów działania obecnego systemu, jego potencjalnych możliwości. Wymagają głębszej refleksji nad spójnością postulatów oraz świadomości obecności tych zapisów w istniejących już ustawach (por. postulat 12 Porozumienia 15 Października z art. 32 Konstytucji). Takiej analizy w postulatach spisanych przez sobotnich demonstrantów nie widzę. Nie widzę możliwości, by w najbliższym czasie byli oni w stanie zaproponować jakiekolwiek rozwiązania. Na ten ostatni zarzut liderzy Porozumienia mają jednak odpowiedź: jesteśmy młodzi, to nie my powinniśmy proponować, ale za jakiś czas nauczymy się i będziemy to robić. Ci, którzy – przynajmniej teoretycznie – wiedzą, jak zmieniać rzeczywistość albo stoją z boku i kibicują („popierają” protest), nie chcąc psuć wrażenia w mediach, że jest to protest młodych, albo siedzą w Sejmie i są niewiarygodni dla protestujących na Trakcie Królewskim. Póki co dobrej rozmowy nie będzie. Protestujący nie chcą więc zaangażowania, nawet własnego, w solidne wypracowanie postulatów, chcą sprzeciwu. Chcą efektów tu i teraz.
Nie można jednak oczekiwać lokalnych zmian, przepisując zachodnie postulaty (polskie zapatrzenie w tym kierunku wciąż zdumiewa!). Nie na tym polegał Marzec’68 i będąca konsekwencją mądrej refleksji nad rzeczywistością działalność KOR. Historia uczy, że spontaniczne zrywy także muszą mieć solidną podstawę. „Strajk w 1980 roku też zaczął się w jednej stoczni” – mówił jeden z organizatorów sobotniego marszu. Owszem, ale Stocznia nie była sama, nie była radykalna i nie wydarzyła się przypadkiem.
Jeśli manifestacja z 15 października, choć z pewnością na to nie wyglądała, miała być tylko wiecem wyrażającym solidarność z protestującymi Hiszpanami i przeniesieniem na polską ulicę ich postulatów – wszystko w porządku, nie wymagajmy konsekwencji w działaniu i wypracowywania rozwiązań. Jednak ja wolałabym zobaczyć spójny program, jeszcze kilka takich manifestacji, najlepiej nie tylko uczniów społecznych szkół, ale i tych, którzy już mają – wynikające choćby z doświadczenia na rynku pracy – podstawy, by być „oburzeni”. Czy możemy spodziewać się czegoś więcej? Obawiam się, że jeszcze nie dziś.
* Ewa Serzysko, 24-letnia socjolożka, stale współpracuje z „Kulturą Liberalną”.
***
Tu nie będzie rewolucji
Kilka lat temu, motywowany dzielonymi z kolegami ze studiów fascynacjami skandynawskim modelem gospodarki, napisałem do Immanuela Wallersteina, pytając, czy widzi w fińskim sukcesie szansę na poprawę perspektyw rozwojowych globalnych peryferii. Odpisał tyleż szybko co krótko: „Żeby ktoś był Finlandią, ktoś inny musi być Bangladeszem”. Problem w tym, że chcemy raczej być Finlandią, w skali światowej i w skali gospodarki narodowej. Tak jak w zabawach na podwórku nikt nie chciał być Niemcem, tak w życiu jakoś nikt nie pali się, by być Bangladeszem. W tym leży sedno współczesnego problemu, przeciw któremu protestują – zarazem go powodując – „oburzeni”. W Polsce jednak młodzi ludzie nie wyjdą raczej masowo na ulice. Może dlatego, że wielu z nich wciąż pamięta czasy, gdy bliżej nam było do Bangladeszu, a część wciąż ma nadzieję, że kiedyś możemy zostać Finlandią.
Widmo krąży nad światem
Trudno oprzeć się wrażeniu, że coś wisi w powietrzu, że oto na naszych oczach rozgrywa się kolejny „moment transnarodowy” – podobny do tego z przełomu lat 60. i 70. oraz tego z końca lat 80. Wszystkie ruchy oburzenia w krajach rozwiniętych, do których należy też Polska, są związane ze światowym kryzysem finansowym. Jest to niby banał, ale warto podkreślić, że (całe szczęście) „oburzeni” mówią o swoich (i naszych) problemach i oczekiwaniach językiem lewicy, a więc definiują ekonomiczny kryzys na ekonomicznej platformie. A to już wcale nie jest takie oczywiste, jak pokazał na przykładzie ofiar polskiej transformacji David Ost w „Klęsce Solidarności”. Cieszy jednak, że w przeważającej mierze te masowe ekspresje niezadowolenia i rozgoryczenia nie dają się zagospodarować populistom szukającym przyczyn etnicznych (np. obarczając winą imigrantów). To jednak wciąż poważne spłaszczenie problemu. Przyczyny kryzysu leżą bowiem także w naszych głowach i w sferze wartości – o czym w jakimś stopniu przypominają konserwatyści, bez szans jednak na dialog z lewicą.
„Okupanci” z Wall Street skupiają się na odpowiedzialności finansjery za kryzys, który wywołała, a także na rosnącej przepaści między 99 proc. społeczeństwa a przeraźliwie bogatym jednym procentem. Są to oczywiście trafne diagnozy, tylko że niezbyt odkrywcze, bo wałkowane od lat, a kilka dni temu wygłoszone w TVP przez Zbigniewa Brzezińskiego, postać w końcu niezbyt rewolucyjną i nie bardzo kontestującą amerykański establishment. Co proponują „okupanci”? W „Gazecie Wyborczej” czytamy, że nawołują, by „nie płacić podatków i nie iść do pracy”, bo system jest zły. I to już niepokoi, bo zaczyna wyglądać na to, że rzeczywiście, diagnoza ekonomiczna jest w porządku, ale skoro język lewicy nie jest wrażliwy na kryzys wartości, to nie postuluje się zmian na tej płaszczyźnie. A jeśli tak, to „oburzeni” coraz bardziej zaczynają jawić się jako zbuntowani aspirujący do klasy próżniaczej. Przyjmując wiele z argumentów Adama Leszczyńskiego publikowanych na łamach „Gazety” i nie robiąc z warszawskich oburzonych „bananowej młodzieży”, trzeba jednak podkreślić, że protestują nie ci, których kryzys zepchnął na margines, ale ci, którym najbardziej rozjechały się oczekiwania i realne możliwości. Młodzi ludzie, którym rządzący wiele obiecywali, którym media i kultura masowa narzuciły style życia, teraz czują się bardzo rozczarowani, że jedno i drugie było oszustwem.
Lekarstwo jest chorobą
Jednak wbrew temu, co pisze Leszczyński, nie chodzi tu tylko o gotowych do ciężkiej pracy ludzi, którym system odbiera możliwość godnego życia. Nasza kultura od pewnego czasu coraz bardziej promuje bowiem postawę samorealizacji nie poprzez pracę, ale poprzez przyjemność. I oto okazuje się, że coraz większe grupy ludzi nie będą w stanie utrzymać poziomu i stylu życia, którego oczekują, wykonując przy tym pracę, na jaką mają ochotę. Bunt przeciwko spekulantom doprowadzającym do ruiny gospodarki narodowe i finansistom, dla których najważniejsza jest roczna premia, jest słuszny. Islandia już dwukrotnie pokazała, że ekonomia nie musi mieć zawsze pierwszeństwa przed społeczeństwem. Niestety, Europa Zachodnia i po części USA (zwłaszcza ten dziwny, niezbyt do niej pasujący twór zwany Nowym Jorkiem) wychowały całe grupy ludzi, których życiowym celem jest dużo zarobić, ale przesadnie się przy tym nie narobić (a jeśli już, to „twórczo”). Powodem kryzysu finansowego, poza chciwością bankierów i korporacji, jest chciwość nasza – przeciętnych klientów tego systemu. To my pośrednio wysłaliśmy fabryki z Finlandii do Bangladeszu, udowadniając, że dla większości konsumentów od praw pracowniczych i praw człowieka ważniejszy jest t-shirt za 3 euro. W naszej kulturze ideałem społecznej pozycji jest nie lekarz, prawnik, ba! – choćby przedsiębiorca. Jest nim rentier, im młodszy, tym lepiej. Taka kultura z założenia zjada własny ogon.
Dlatego obawiam się, że oczekiwania wielu spośród „oburzonych” nie mają szans na spełnienie. Od lat obiektywny fakt odpływu miejsc pracy (tej fizycznej) z Europy do Azji maskuje się hasłem budowy „gospodarki opartej na wiedzy”. Ten mit to zarazem obietnica sukcesu dla wykształconych (to z nich najczęściej rekrutują się „oburzeni”), a także mechanizm deprecjacji pracy fizycznej, który ze zdwojoną siłą obserwowaliśmy w Polsce po 1989. Choć życzę „okupantom” i „oburzonym” jak najlepiej, przy tym poziomie autorefleksji i pozytywnego programu zmian (jeśli on w ogóle istnieje?) nie wróżę sukcesu, jeśli do akcji nie wejdą świadomi problemu politycy i intelektualiści. To oni mogą zmusić oburzonych do zrozumienia, że są zarazem lekarstwem i chorobą, a zmiany świata wymagają też rewizji własnych wartości.
Polski prekariat – klasa w sobie
Dlaczego nie będzie rewolucji w Polsce? Przede wszystkim dlatego, że rozjazd pomiędzy oczekiwaniami i możliwościami wydaje się w Polsce mniejszy – bo oczekiwania są mniejsze. Polski prekariat, ta nowa klasa pracująca współczesnego kapitalizmu, jest raczej klasą w sobie niż dla siebie. Być może wielu współczesnych 25-, 30-latków odziedziczyło po komunie nie tylko mgliste wspomnienia kolejek i kartek, ale też przyzwyczajenie do rzeczywistości dającej się wyrazić hasłem „za mało, by żyć; za dużo, by umrzeć”. Bombardowani już od prawie dekady ponurymi wizjami przyszłości zrobiliśmy z pesymizmu prewencyjnego strategię przetrwania. To oczywiście strategia przystosowania, a nie strategia oporu. Filozofia życia ponura, ale jednak „jakoś to będzie”. Jak słusznie zauważa Wojciech Orliński (http://wo.blox.pl/2011/10/Gdzie-jest-zbuntowana-mlodziez.html), istotne jest nie tylko to, jak jest źle, ale też to, jak źle lub dobrze było. Kiedyś lewica kusiła utopią raju na ziemi, który umiejscowiony był w przyszłości. Dziś zachodnia lewica, niemal jak konserwatyści, z nostalgią spogląda w przeszłość, głównie na lata 60., a młodzi buntują się, bo żyje im się gorzej niż ich rodzicom w tym samym wieku. My takiej nostalgicznej utopii w przeszłości nie mamy, a zazdrościć rodzicom możemy co najwyżej mniej materialistycznej i bardziej uspołecznionej młodości – tylko że tu znowu możemy mieć pretensje raczej do siebie i naszych głów. I dlatego, dobrze to czy źle, nie widzę jakoś tej polskiej rewolucji. Chyba że w wykonaniu urodzonych po 1989 roku, którzy zdają się najbardziej podobni do zachodnioeuropejskich „oburzonych”, co – jak pokazuje raport „Młodzi 2011” – oznacza także jeszcze większe powiązanie ideału samorealizacji z rynkiem i jeszcze mniejszy szacunek dla pracy i „spokojnego życia”, a większy do hedonizmu. Na razie oni też nie trzęsą naszym światem.
* Kacper Szulecki, doktorant na Uniwersytecie w Konstancji. Zajmuje się badaniami nad dysydentami, a także ekologicznymi i pacyfistycznymi ruchami protestu. Członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
***
Nie bądźmy tacy mądrzy!
Podziały geopolityczne nie są wieczne, często jednak okazują się wyjątkowo trwałe, a fantomowe, niewidoczne granice działają jeszcze długo po tym, jak upadną mury i zwinięte zostaną druty kolczaste. Fantom żelaznej kurtyny, ciągle dość wyraźnie dzieli społeczeństwa europejskie pod względem ideologii i wyborów politycznych na Zachód i Europę Środkowo-Wschodnią i okazuje się na tyle mocny, by zatrzymać rozlewającą się po Europie falę protestów przeciwko brutalności społecznej antysocjalnego, nieuregulowanego kapitalizmu. Poza mur berliński ruch oburzonych co najwyżej przecieka drobnymi strużkami – od kilkuset osób protestujących 15 października w Warszawie do kilkudziesięciu w Bukareszcie. W Berlinie tymczasem protestowało ok. 4 tys. osób (a także 5 tys. przed Europejskim Bankiem Centralnym we Frankfurcie i jeszcze łącznie kilka tysięcy w innych niemieckich miastach), w Londynie 2 tys., w Nowym Jorku 10 tys., a w najbardziej oburzonym Madrycie – dziesiątki tysięcy. Czy nie mamy się czym oburzać i czy naprawdę się nie oburzamy?
Gdyby nie grupa licealistów w Warszawie, marszu oburzonych nie byłoby wcale. Oburzenie kilkuset młodych ludzi wywołało natomiast pełne pobłażliwości oburzenie sporej grupy prawicowych publicystów oraz pełną pobłażliwości obojętność studentów, miejskich i kulturalnych aktywistów, z których Warszawa podobno słynie (z wyjątkiem Fundacji Bęc Zmiana, która przygotowała haftowany proporzec „Pierdolę, nie robię”, do powieszenia na Giełdzie), jak również hipsterów z Placu Zbawiciela, którzy, jak pisała Helena Chmielewska-Szlajfer po raz kolejny okazali się nawet nie hipsterami (których od zawsze definiowała antysystemowość), a jedynie ich estetycznymi awatarami z wystaw H&M. Bogate dzieci z Placu Zbawiciela, niebiedni publicyści „Rzeczpospolitej”, a także bogaci oraz biedni studenci prestiżowych kierunków na UW i SGH (zazwyczaj bardzo zajęci praktykami i pracą po godzinach) z pobłażliwą wyższością patrzą na grupę „bogatych dzieciaków” z liceum, wytykając im błędy organizacyjne, jak również wysokość czesnego w ich liceum. Nawet właściciele modnych miejskich kawiarń na fejsbuku wytykają protestującym bywalcom ich kawiarń, że są bywalcami ich kawiarń. Polska opinia publiczna przyjęła postawę starego mędrca, który poucza, że zamiast protestować, dzieci powinny wziąć się do roboty.
Czy jednak mędrzec wierzący w klasyczną wersję american dream (twój sukces zależy wyłącznie od twojej pracy i talentu) w czasach, gdy w american dream nie wierzy już nawet Ameryka, jest rzeczywiście mędrcem czy raczej jednym z tych zakurzonych profesorów, którzy natychmiast po habilitacji przestają czytać książki i obserwować rzeczywistość, opierając swój autorytet jedynie na wieku, tytule i przeszłych dokonaniach? Nie przypadkiem Jeffrey Sachs, który pomagał kiedyś Balcerowiczowi dokonywać w Polsce „terapii szokowej”, dziś pisze książki o społecznej cenie globalnego kapitalizmu, podczas gdy sam Leszek Balcerowicz nigdy poza swoje pierwotne poglądy nie wyszedł. Ci, którzy doświadczyli niedoborów realnego socjalizmu, ciągle i kontrfaktycznie uważają każdą krytykę obecnej wersji kapitalizmu za ryzyko powrotu realsocu. Z kolei studenci, którzy po studiach mają w większości ogromne problemy ze znalezieniem w Polsce pracy (często jakiejkolwiek, a tym bardziej takiej, która pozwoliłaby na wynajęcie mieszkania w Warszawie), nadal wierzą, że sobie jakoś poradzą, lepiąc indywidualne strategie przeżycia ze staży, umów śmieciowych i stert naczyń w Londynie. To prawda – jak zauważa Karolina Wigura – że w większości przypadków te indywidualne strategie zapewniają im (przynajmniej w wymiarze konsumpcyjnym) nieco lepsze życie niż życie ich rodziców w realnym socjalizmie. Pytanie brzmi jednak, czy i kiedy jeżdżąc na stypendia Erasmusa i rodząc dzieci w londyńskich szpitalach, polska młodzież dostrzeże, że każde środkowoeuropejskie „lepiej” jest jednak gorsze od niemieckiego kryzysowego „gorzej” i że w organizacji naszego społeczeństwa poukrywanych jest mnóstwo niesprawiedliwości, które braliśmy do tej pory za naturalny stan rzeczy.
Polscy młodzi ciągle jeszcze w większości są apolityczni, przede wszystkim w tym sensie, że nie potrafią dostrzec swojej sytuacji ekonomicznej jako określonej sytuacji politycznej, za politykę uważając wyłącznie Smoleńsk i krzyż, a już nie np. bezpłatne praktyki w prywatnych przedsiębiorstwach. Są apolityczni w tym sensie, że z całą mocą nie wierzą, że mają jakikolwiek wpływ na szerszy kontekst sytuacji, w jakiej się znajdują i że jedyne, co im pozostaje, to samodzielnie przeć do przodu. Ucząc przez dwa lata na Uniwersytecie Warszawskim, z pewnym przerażeniem (wzmocnionym – przyznaję – tym, że wpadłam w realia polskiego uniwersytetu prosto z uniwersytetu niemieckiego) obserwowałam, jak trudno jest polskiemu studentowi głośno i stanowczo powiedzieć „To niesprawiedliwe” w sytuacji, w której niesprawiedliwość bezpośrednio go dotyczy, i jak dużo łatwiej przychodzi mu (lub jej) za zamkniętymi drzwiami negocjować coś dla siebie z pojedynczą profesorką czy doktorem. Jak często ciała wybrane po to, by bronić interesów poszczególnych grup, same wypuszczają do tych grup komunikat „Eee, na to nie możemy/nie możecie mieć żadnego wpływu”. I wszyscy od razu czują się mądrzejsi, wierząc w to, że mądrzej jest poradzić sobie samemu i próbować indywidualnie obejść system, niż wspólnie zaprotestować przeciwko jego niesprawiedliwości. Owa mądrość, spływająca do nas z panteonów opinii publicznej, najbardziej przypomina mi strategię jednej w moich wychowawczyń w przedszkolu, która w wypadku trudno rozwiązywalnej kłótni dwójki dzieci brała słabsze na stronę i mówiła „Bądź mądrzejszy, ustąp mu”, ewentualnie próbując jeszcze przekupić je jakąś doraźną korzyścią. Tego typu mądrość wyjątkowo często jest wyłącznie przykrywką dla barbarzyństwa, ostatecznie bowiem nie chodzi w niej o żadne racje, a wyłącznie o chłodny rachunek sił. To, co w ramach tej mądrości sprzedaje się nam jako etykę samodzielności i pracy, okazuje się koniec końców pokorną afirmacją siły silniejszego.
W prawie dwumilionowej, europejskiej metropolii Warszawie jedynie grupa licealistów okazuje się młodymi i głupimi na tyle, by zamiast „mądrości” wybrać sprawiedliwość społeczną, i by pokazać swoje zaangażowanie, wystawiając się na szyderstwa „mądrzejszych”. Pytanie, czy będzie rewolucja młodych w Polsce, jest zatem pytaniem o ich wytrzymałość i o to, na ile młode pokolenie uwierzy jednak w swoje własne siły i to, że nie musimy biernie czekać, jaką zmianę przygotują dla nas Unia Europejska i Zachód, ale możemy – MOŻEMY – aktywnie i na równych prawach współtworzyć zmianę. To do tych, którzy nie chcą być mądrzejsi i ustępować silnym, skierowane jest jedno z haseł Occupy Wall Street: „Myślisz, że słabi nie mogą przeszkadzać silnym? Spróbuj zasnąć w pokoju, w którym jest jeden bzyczący komar”.
* Joanna Kusiak, doktorantka w Instytucie Socjologii UW i Technische Universität Darmstadt, stypendystka Fulbrighta na City University of New York, mieszka na Brooklynie. Pisze doktorat o miejskiej rewolucji w Warszawie. Członkini redakcji „Kultury Liberalnej”.
***
* Autor koncepcji numeru: Paweł Marczewski.
** Współpraca: Ewa Serzysko.
*** Autor ilustracji: Wojciech Tubaja.
„Kultura Liberalna” nr 145 (42/2011) z 18 października 2011 r.