Szanowni Państwo,
Kiedy Ruch Poparcia Palikota zgłosił postulat usunięcia krzyża z sali obrad Sejmu, zawrzało nie tylko w ławach poselskich. O ile demonstracje w obronie krzyża na Krakowskim Przedmieściu wpisane były w kontekst sporów o katastrofę smoleńską, to kolejna odsłona „bitwy o krzyż” oznacza poszerzenie pola walki. Niezależnie od tego, czy RPP usiłował jedynie zdyskontować sukces wyborczy, czy też chciał rozpocząć odważną dyskusję nad neutralnością światopoglądową państwa, udało mu się rozpalić na dobre polską wojnę kulturową.
Czy krzyż w Sejmie nie stanie się tematem zastępczym, który jedynie ułatwi prawicy i lewicy skonsolidowanie obozów? Czy ostrość sporu dowodzi, że w Polsce zaczyna się sekularyzacja na wzór tej zachodniej? Czy jeśli krzyż zostanie zdjęty, pójdą za nim dalsze kroki w stronę neutralności światopoglądowej państwa? A może podważony zostanie kompromis światopoglądowy i rozpocznie się wojna wszystkich ze wszystkimi?
Na te i inne pytania, jakie nasuwają się w związku ze sporem o krzyż w Sejmie, odpowiadają dziś autorzy naszego Tematu Tygodnia. Paweł Borecki przewiduje, że konflikt doprowadzi do ustanowienia modelu „przyjaznego rozdziału” państwa od Kościoła – religia nie zniknie z życia publicznego, ale nie będzie też ostentacyjnie manifestowana przez piastujących funkcje publiczne. Piotr Szumlewicz w sporze o krzyż widzi zapowiedź postępującej laicyzacji polskiego społeczeństwa, która nie doprowadzi do przyjaznego podziału, ale wielkiej polaryzacji i konfliktu rozlewającego się na wszystkie sfery życia. Katarzyna Kasia dzieli z Piotrem Szumlewiczem pogląd, że przepychanka o krzyż będzie tym brutalniejsza, im słabszy jest współcześnie instytucjonalny Kościół, usiłujący utrzymywać rząd dusz za pomocą dominacji politycznej.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja
1. PAWEŁ BORECKI: Przyjazny rozdział państwa i Kościoła
2. PIOTR SZUMLEWICZ: Malejący autorytet upolitycznionej religii
3. KATARZYNA KASIA: Krzyż w Sejmie nie jest antidotum na puste kościoły
Przyjazny rozdział państwa i Kościoła
Wniosek Ruchu Poparcia Palikota jest z pewnością próbą zademonstrowania przez nową formację parlamentarną wierności laickim ideałom neutralności państwa wobec religii i przekonań światopoglądowych. Może kryć się za tym także troska o przestrzeganie przez władze publiczne obowiązującego prawa i obowiązujących ustaw, które kształtują neutralność światopoglądową państwa.
Polska Konstytucja w art. 25 ust 2. mówi wyraźnie, że władze publiczne zachowują bezstronność w sprawach religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, natomiast ustawa o gwarancjach sumienia i wyznania z 1989 roku stanowi, że Rzeczpospolita jest państwem świeckim i neutralnym w sprawach religii i przekonań. Ekspozycja symboli religijnych w siedzibach władz publicznych, w salach obrad izb parlamentarnych czy rad samorządowych nie ma więc żadnego umocowania prawnego. Nijak ma się to również do art. 1 Konstytucji, który mówi, że Rzeczpospolita Polska jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli. To, że lansowany jest tylko chrześcijański symbol religijny, narusza nie tylko powyższe ustawy, ale także zasadę równouprawnienia Kościołów i związków wyznaniowych.
Tymczasem od 1989 roku mamy w sferze publicznej – a szczególnie w polityce – do czynienia z instrumentalizacją chrześcijańskich symboli religijnych. Począwszy od tragedii smoleńskiej, obserwujemy rosnące zawłaszczanie przestrzeni publicznej przez część środowisk katolickich. Symbole religijne (przede wszystkim krzyże) pojawiają się w rozmaitych miejscach publicznych. Stawia się je nie tylko w miejscach do tego przeznaczonych, w obiektach sakralnych, na cmentarzach, ale także na placach czy – jak w wypadku sporu na Krakowskim Przedmieściu – przed siedzibami najwyższych władz państwowych. Krzyż – a szczególnie krucyfiks – dla chrześcijan wyraża konkretne przesłanie religijne. Nie dziwię się, że zwłaszcza obywatele innych wyznań czy niewierzący, mający światopogląd agnostyczny czy ateistyczny, ale także umiarkowani katolicy czują się we własnym państwie coraz bardziej obco. Eksploatacja symboli prowadzi także do ich dewaluacji. Więcej szacunku do symboli powinny więc okazywać nie tylko środowiska kontestujące, ale i sami katolicy, zwłaszcza ze środowisk integrystycznych, które krzyżem posługują się jako swego rodzaju znacznikiem przestrzeni – politycznym obuchem, który się wykorzystuje w przestrzeni publicznej. Potrzeba manifestowania przynależności religijnej dziwi w sytuacji niemal 90-procentowej dominacji katolików w sferze wyznaniowej.
Z drugiej strony państwo neutralne światopoglądowo nie powinno ignorować tego, że część jego obywateli wyznaje światopogląd religijny. Neutralności nie można postrzegać jako wyalienowanej wartości państwowej – zawsze służy ona zabezpieczeniu wolności sumienia i wyznania obywateli, ale także swobody przepływu informacji i wyrażania poglądów. Jeśli dochodzi do kolizji neutralności państwa i wolności jednostek, wtedy neutralność powinna w odpowiedniej mierze ustąpić prawom jednostki. Państwo powinno być niekompetentne w sprawach wyznaniowych – nie ingerując swoim prawem w sferę konfesyjną. Nie powinno lansować bezpośrednio czy nawet pośrednio określonych postaw religijnych, a symbolika państwowa nie powinna obejmować symboli światopoglądowych.
W praktyce bezwzględna realizacja zasady neutralności światopoglądowej jest jednak trudna. Nawet w Stanach Zjednoczonych, które są najbliższe ideałowi, Sąd Najwyższy mówi o „życzliwej neutralności”, która nie jest ani aptekarska, ani nie oznacza całkowitej obojętności. Innego rodzaju neutralnością jest neutralność we Francji, gdzie można zauważyć – szczególnie wobec islamu – pewną niechęć do obecności religii w sferze publicznej. Przejawiło się to w 2004 roku we wprowadzeniu zakazu noszenia ostentacyjnych symboli religijnych w szkołach publicznych, czy w tym roku w zakazie modlitw w miejscach publicznych. Neutralność nie oznacza, że religijność nie może być manifestowana publicznie. Wyraźnie widać, że państwo republikańskie żyje nadal w zgodzie z zasiedziałymi wspólnotami, jak katolicyzm, protestantyzm czy judaizm. Z drugiej strony nawet w tej neutralnej światopoglądowo Francji kapelani są opłacani – nawet muzułmańscy – ze środków publicznych. W Europie nie ma modelu rozdziału Kościoła i państwa rozumianego jako mur separacji między wyznaniami.
Stworzenie polskiego modelu rozdziału państwa i Kościoła będzie trudne. We wszystkich krajach, w których został wprowadzony system rozdziału państwa od Kościoła, dyskusje nie były wolne od emocji. Nie wyobrażam sobie w Polsce innego modelu niż model tzw. przyjaznego rozdziału, który zakłada jednak pewną szerszą obecność religii w życiu publicznym, niż to się odbywa w takich państwach jak Francja czy Stany Zjednoczone. Należy pamiętać, że na straży obecności pierwiastków religijnych stoją w Polsce także międzynarodowe zobowiązania, zwłaszcza konkordat z 1993 roku. Z powodzeniem można jednak osiągnąć taki stan relacji Kościół – państwo, w którym obywatele innych wyznań – ale również umiarkowani katolicy – będą się czuli bardziej u siebie. Wymaga to usunięcia szczególnie jaskrawych form obecności religii w życiu publicznym. A piastujący funkcje publiczne powinni powstrzymywać się przed szczególnie wyraźnymi formami zaangażowania religijnego. Takie ograniczenie nie zaszkodzi Kościołowi katolickiemu, a sprawi, że opadną społeczne frustracje zwłaszcza w środowiskach umiarkowanych czy różnowierczych.
* Paweł Borecki, adiunkt w Katedrze Prawa Wyznaniowego Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego.
***
Malejący autorytet upolitycznionej religii
Spór o krzyż w Sejmie ma kilka wymiarów. Politycznie chodzi oczywiście o przyciągnięcie wyborców niechętnych Kościołowi (choć niekoniecznie religii,) o wykorzystanie intuicji antyklerykalnych, które mają czytelnicy „Faktów i mitów” i „Nie”, a nawet część elektoratu wiejskiego. To stąd – z niechęci wobec proboszcza, lokalnej władzy Kościoła – wzięło się spore poparcie dla Ruchu Poparcia Palikota. Palikot ma jeszcze jeden cel – spolaryzować opinię publiczną i zepchnąć PiS na pozycje prawicowej ekstremy. To spychanie partii Kaczyńskiego na pozycje ekstremalne udaje się całkiem nieźle, czego dowodem choćby PiSowski pomysł powołania instytutu do walki z bluźnierstwem. Awantura o krzyż w Sejmie jest też dalszym ciągiem sporów, które zaczęły się po katastrofie smoleńskiej. To wtedy Palikot zauważył, że coraz więcej ludzi postrzega Kościół jako instytucję polityczną czy nawet partyjną. Dzisiaj widać, że jego diagnoza była trafna.
Polityka jest przede wszystkim grą o elektorat i nie łudzę się, że Palikot zajął się rozdziałem państwa od Kościoła z pobudek ideowych. Jeśli jednak krzyż w Sejmie stał się przedmiotem kalkulacji politycznej, to znaczy, że politycy zauważyli, iż opłaca się podjąć tę kwestię. A skoro okazała się źródłem kapitału politycznego, to mamy do czynienia z rzeczywistym trendem kulturowym, ujawnionym po katastrofie smoleńskiej – część elektoratu zaczęła czuć wyraźną niechęć do Kościoła i religii. To zjawisko szersze niż fenomen partii Palikota, która powodowana konformizmem politycznym deklaruje walkę nie tyle z religią katolicką, co z Kościołem, a ściślej rzecz biorąc – z nadużyciami Kościoła. Coraz więcej ludzi z rozmaitych środowisk – agnostyków, przedstawicieli mniejszości religijnych, ruchu LGBT, osób ambiwalentnych religijnie, wierzących w Boga, ale nie w Kościół – odkrywa, że krzyż nie jest symbolem neutralnym.
Kościół wraz z wieloma politykami prawicy naucza, że krzyż jest symbolem miłości. Ten argument ma zamykać usta krytykom krzyża w parlamencie i w innych miejscach publicznych. Są dwa argumenty, które można wysunąć przeciwko temu twierdzeniu. Po pierwsze, krzyż pozostaje symbolem określonej religii. Jeśli jest obecny w przestrzeni publicznej, to uprzywilejowuje katolików względem ateistów i przedstawicieli innych wyznań. Po drugie, w Polsce krzyż jest symbolem władzy, a nie miłości. Miłość narzucana siłą jest gwałtem. Wydaje mi się, że coraz więcej ludzi dostrzega, że krzyż stanowi formę gwałtu, przejaw arbitralnej władzy nie tylko Kościoła, ale, w wypadku jego obecności w Sejmie, również konserwatywnej prawicy; że jest symbolem dyskryminacji osób homoseksualnych, ateistów, ludzi o poglądach lewicowych czy po prostu tych, którzy chcą laicyzować Polskę. Coraz więcej osób dostrzega, że kiedy najwyżsi przedstawiciele polskiego Kościoła mówią, że ograniczanie kościelnych przywilejów to powrót do stalinizmu i najciemniejszych kart w historii PRL-u, to bronią przede wszystkim własnych interesów materialnych i swojej pozycji. Za walką o usunięcie krzyża z parlamentu kryje się więc coś o wiele poważniejszego – zaczątki laicyzacji społeczeństwa polskiego. Nie chodzi tu wyłącznie o zniechęcenie części elit politycznych do Kościoła, ale o odwrót od zorganizowanej religii – o fakt, że kiedy ludzie mówią o wierze w Boga, to ma to coraz mniej wspólnego z katolicyzmem.
Sądzę, że proces laicyzacji będzie w Polsce inny niż we Francji, gdzie istnieje autonomiczna sfera publiczna oraz Kościół, który działa poza państwem, w szeroko rozumianym społeczeństwie obywatelskim. Myślę, że w ciągu najbliższych lat będziemy mieli do czynienia z ostrą walką o rolę i miejsce Kościoła oraz religii na różnych obszarach – w państwie, społeczeństwie obywatelskim, a nawet w życiu prywatnym wielu ludzi. Będą spory o krzyż w parlamencie i urzędach miejscach, o religię w szkołach i o finansowanie Kościoła z budżetu państwa. Pewnie jeszcze długo nie będzie w Polsce modelu republikańskiego, a raczej rozgorzeją walki o świeckie państwo na wielu frontach. Dzisiejsze debaty pokazują jednak, że Polacy już są podzieleni w sprawie religii, a moim zdaniem będą podzieleni jeszcze bardziej. Być może w dalszej perspektywie dojdzie do rozdziału państwa i Kościoła, ale wcześniej czeka nas konflikt. Ktoś być może ściągnie krzyż w Sejmie lub dowiesi symbole innych religii, następnej nocy ktoś inny je zdejmie. Religia będzie się coraz bardziej upolityczniać, a im bardziej będzie się upolityczniać, tym bardziej będzie zmniejszał się jej autorytet.
Obawiam się jednak „scenariusza budapesztańskiego”, który nakreślił Jarosław Kaczyński. Chodzi o model, który wytworzy się, jeśli pogłębi się kryzys, a władza będzie bardzo liberalna gospodarczo. Dojdzie wówczas do polaryzacji. Po jednej stronie znajdą się oświeceni obrońcy laickiego państwa, praw gejów, lesbijek, mniejszości seksualnych – obóz liberalny obyczajowo, ale też liberalny gospodarczo i obojętny na los ubogich. Po drugiej stronie ulokują się ludzie wykluczeni ekonomicznie, pozostawieni sami sobie przez władzę i zagospodarowani przez radykalizującą się prawicę. Obóz liberalny będzie się alienował, a obóz wykluczonych stanie się coraz bardziej radykalny i niechętny postępowym rozwiązaniom obyczajowym. Będą w nim narastały nastroje homofobiczne czy rasistowskie, coraz silniejszy będzie upolityczniony katolicyzm – na to właśnie gra Jarosław Kaczyński.
Odpowiedzią na to zagrożenie mogłaby być partia lewicowa, której dziś w Polsce brakuje, łącząca postulaty laicyzacji z propozycjami egalitarnymi w sferze ekonomicznej. Palikot nie ma nic wspólnego z tak pojmowaną lewicowością, gdyż mimo emancypacyjnych poglądów w sprawach światopoglądowych ma bardzo liberalne poglądy gospodarcze, lokujące go nawet na prawo od PO. W sytuacji kryzysu bardzo potrzebny jest ruch lewicowy, który połączyłby postulaty światopoglądowe i ekonomiczne; krytycznie odniósł się do nadobecności Kościoła w przestrzeni publicznej, a zarazem zaproponował egalitarne rozwiązania gospodarcze. Mógłby też ujawnić, że zbyt duża obecność Kościoła w państwie ma również swoje skutki gospodarcze. I nie chodzi przy tym tylko o przywileje kościelne, piętnowane przez Palikota czy SLD. Znacznie poważniejszą kwestią jest rola Kościoła jako pacyfikatora procesów społecznych; instytucji, która zagospodarowuje frustracje ubogich i zniechęca ludzi do walki o bardziej godne i dostatnie życie. Główne wyzwanie najbliższych lat to stworzenie ruchu lewicowego, który będzie bronił świeckiego państwa, a zarazem przedstawi egalitarne rozwiązania gospodarcze, takie jak bardziej progresywne podatki, wyższa płaca minimalna, wyższe i bardziej uniwersalne świadczenia społeczne, więcej publicznych, powszechnie dostępnych usług.
* Piotr Szumlewicz, redaktor „Bez Dogmatu” i portalu lewica.pl, dziennikarz TVP, filozof, socjolog. Ostatnio opublikował książki: „Niezbędnik ateisty” oraz (wspólnie z Jakubem Majmurkiem) „PRL bez uprzedzeń”, a wcześniej (z tym samym współautorem) „Stracone szanse. Bilans transformacji 1989-2009”.
***
Krzyż w Sejmie nie jest antidotum na puste kościoły
W książce „Poza interpretacją” Gianni Vattimo pisze o doświadczeniu, które pewnie przypadło w udziale wielu z nas, kulturalnych turystów. Postanowiliśmy zwiedzić jakiś kościół, ale musieliśmy z naszych planów zrezygnować, ponieważ powstrzymała nas tabliczka z napisem „zakaz zwiedzania podczas mszy”. Nie należy przeszkadzać wiernym w ich religijnym doświadczeniu, zwłaszcza gdy nasze cele są całkiem innej natury. Filozof zastanawia się nad tym, co mogłoby wydarzyć się w sytuacji odwrotnej: gdyby ktoś, zwiedzając muzeum, padł na kolana przed, dajmy na to, wyeksponowaną w nim nastawą średniowiecznego ołtarza. Nie ma tam przecież zakazów ani żadnych tabliczek informujących o tym, że nie należy przeszkadzać odbiorcom w ich obcowaniu ze sztuką.
Odnosząc się do tego przykładu, można poczynić dwa spostrzeżenia: po pierwsze, iż muzea będące instytucjami świeckimi nie wprowadzają takich ograniczeń, jakie pojawiają się w miejscach kultu. Po drugie natomiast, że porządek sacrum wymaga szczególnego rodzaju skupienia, koncentracji umożliwiającej pełne uczestnictwo w rytuale. Muzeum wpisuje się zatem w otwartość, będącą jednym ze znamion „płynnej nowoczesności”, natomiast świątynia zachowuje autonomię, która zapewnia osobom biorącym udział w nabożeństwie niezbędne skupienie i powagę.
Uważam, że ani sala sejmowa, ani żadna klasa w państwowej szkole itd. nie jest właściwym miejscem do eksponowania symboli religijnych. Przede wszystkim dlatego, że wywodzą się one z innego porządku. Odsyłają do rzeczywistości będącej przestrzenią prywatną, intymną – przestrzenią relacji z Bogiem. Sala plenarna Sejmu RP nie jest miejscem modlitwy i zadumy. Toczące się tu debaty dotyczą przecież spraw wszystkich Polaków, niezależnie od wyznania, i nikogo nie należy stąd wykluczać. W takim kontekście krzyż radykalnie zmienia swoje znaczenie: zamiast jednoczyć, dzieli, zamiast zachować własną suwerenność, zostaje wpisany w porządek, do którego nie należy. Przestaje funkcjonować jako symbol stricte religijny, staje się totemem, znakiem dominacji i podboju.
Usunięcie krzyża z Sejmu mogłoby zatem stać się początkiem dyskusji o konieczności otworzenia sfery publicznej, pozwalając tym samym zabrzmieć głosom ludzi wykluczonych, sytuujących się poza głównym nurtem wszelkich debat. Obawiam się jednak, że czeka nas w tej sprawie raczej przepychanka niż merytoryczna debata. Będzie ona tym bardziej zajadła, im gorsza jest współcześnie kondycja instytucjonalnej religii. Problem, z którego nie wszyscy chcą sobie zdać sprawę, polega na tym, że krzyż w Sejmie nie jest żadnym antidotum na puste kościoły.
* Katarzyna Kasia, doktor filozofii.
***
Autor koncepcji numeru: Paweł Marczewski
Współpraca: Ewa Serzysko, Jakub Stańczyk, Agata Tomaszuk, Anna Piekarska
Autor ilustracji: Wojciech Tubaja
„Kultura Liberalna” nr 146 (43/2011) z 25 października 2011 r.