Łukasz Pawłowski

Herman Cain – pożyteczny (?) idiota

Chociaż kampanie wyborcze prowadzone w różnym czasie i w różnych krajach z oczywistych względów toczą się pod dyktando odmiennych tematów, to jednak zestaw ról, jakie mogą przyjąć na siebie poszczególni kandydaci jest zazwyczaj ograniczony. I tak niektórzy prezentują się jako umiarkowani mężowie stanu, inni starają się zebrać poparcie, mobilizując radykalne skrzydła elektoratu, jeszcze inni koncentrują się na bardzo ograniczonym wycinku rzeczywistości, niekiedy stając się obrońcami jednej sprawy. Są w końcu tacy, którzy wchodzą w rolę „kampanijnego pajaca”.

Pajac jest w stanie rozmawiać z każdym zawsze i wszędzie. Nie straszne mu żadne pytanie, bo na każde z nich ma gotową odpowiedź – jasną, zwięzłą, jednoznaczną i… bardzo często sprzeczną z pozostałymi. Pajac nadaje kampanii kolorytu, ożywia nudne debaty, elektryzuje publiczność, przyciąga magią prostoty proponowanych rozwiązań. Od kilku tygodni taką rolę w wyścigu o poparcie Partii Republikańskiej w przyszłorocznych wyborach prezydenckich pełni Herman Cain.

Przez pewien czas był nową nadzieją amerykańskiej prawicy. Ten czarnoskóry, pochodzący z Georgii biznesman, który majątku dorobił się jako szef sieci pizzerii, ogłosił swoją kandydaturę już w maju, ale uwagę opinii publicznej zwrócił dopiero kilka miesięcy później, po wrześniowym zwycięstwie w debacie kandydatów na Florydzie.

Rozwiązania zagadki popularności Caina nie trzeba specjalnie szukać. Chociaż nigdy nie pełnił żadnego politycznego stanowiska, jego proste recepty na amerykańskie problemy gospodarcze i społeczne sprawiły, że w oczach swoich wyborców stał się uosobieniem zdrowego rozsądku przeciętnego człowieka. Pytany o protesty w Nowym Jorku i innych miastach odpowiadał w duchu „prawdziwego” amerykańskiego indywidualizmu, że o własne problemy nie należy oskarżać wielkich banków i Wall Street. „Jeśli nie masz pracy i nie jesteś bogaty, możesz winić wyłącznie siebie”. Recepta na kryzys była równie prosta – ograniczyć działania rządu, uprościć i obniżyć podatki.

Jednak im więcej Cain mówił, tym częściej okazywało się później, że jego słowa „zostały źle zrozumiane”. I tak zapytany o to, jak zamierza poradzić sobie z nielegalnymi imigrantami z południa, stwierdził, że dobrym rozwiązaniem byłaby budowa wielkiego płotu pod napięciem na całej długości granicy z Meksykiem. W wyniku krytyki, jaka spadła na niego za tę wypowiedź, po kilku dniach powiedział, że był to jedynie… żart. Dzień później raz jeszcze zmienił zdanie i podczas spotkania z dziennikarzami w Arizonie stwierdził, że płot jest jednak potrzebny i „może to być płot pod napięciem”.

Kłopotów przysporzyły Cainowi także wypowiedzi na temat muzułmanów. Na antenie stacji Fox zapowiedział, że jeśli zostanie wybrany prezydentem, nie mianuje żadnego muzułmanina członkiem gabinetu. Kilka dni później nieco „złagodził” swoje stanowisko i stwierdził, że muzułmanin mógłby znaleźć pracę w jego prezydenckiej administracji, ale wyłącznie jeśli przeszedłby „test lojalności”, w którym dowiódłby, że zasady amerykańskiej konstytucji stawia ponad religijnymi. Na czym ów test miałby polegać, Cain nie wyjaśnił. Stwierdził jednak, że przedstawiciele innych wyznań – np. katolicy – takiego testu nie musieliby zdawać, ponieważ islam niesie ze sobą większe zagrożenie niż inne religie.

Nie lepiej poszło Cainowi w wypowiedziach dotyczących polityki zagranicznej. Najpierw w jednym z wywiadów oznajmił, że nie wie i nie interesuje go, kto jest prezydentem „Ubeki-beki-beki-bekistanu, zaś kilkanaście dni temu błysnął po raz kolejny wyrażając obawy, że Chiny „starają się wejść w posiadanie broni jądrowej”. Bardzo szybko okazało się, że media raz jeszcze przekręciły słowa republikańskiego kandydata, a on sam doskonale wie, że Chiny mają broń atomową od lat 60-tych.

Ostatnio na drodze słynnego biznesmana – który, jakby wszystkiego powyżej było mało, wsławił się jeszcze między innymi porównaniem siebie do Mojżesza oraz brawurowym wykonaniem piosenki „Imagine There’s no Pizza” na nutę „Imagine” Johna Lennona – pojawiła się jednak kolejna, tym razem naprawdę poważna przeszkoda. Kilka dni temu amerykańskie media ujawniły, że w latach 90-tych Cain – wówczas przewodniczący National Restaurant Association – został oskarżony przez trzy pracownice tej organizacji o molestowanie seksualne.

Jak zakończy się ten etap politycznej przygody Caina, jeszcze nie wiadomo, jest jednak mało prawdopodobne, by on sam zdecydował się wycofać z udziału w kampanii. Choć na ostateczne zwycięstwo nie ma właściwie żadnych szans – przeciwnikiem Baracka Obamy w przyszłorocznych wyborach będzie najpewniej były gubernator Massachusetts, Mitt Romney – nie zrezygnuje z walki o nominację.

Niekiedy kampanijne „pajacowanie” jest prowadzoną z pewnym dystansem, przemyślaną i krótkoterminową strategią wyborczą, która ma pomóc nieznanemu do tej pory kandydatowi zwrócić na siebie uwagę. Choć bez wątpienia cyniczna, ta metoda pozyskiwania wyborczych sympatii ostatecznie nie jest najbardziej destruktywna dla jakości życia politycznego. Pajac z dystansem do siebie nie może być do końca pajacem, podobnie jak szaleniec, który zdaje sobie sprawę ze swojego szaleństwa, nie jest kompletnym wariatem.

Z o wiele smutniejszą sytuacją mamy do czynienia, kiedy pajac z własnej pajacowatości nie zdaje sobie sprawy i swą „polityczną” walkę traktuje śmiertelnie poważnie. Jeszcze smutniej jest wówczas, kiedy równie poważnie zaczynają traktować go media. W takim wypadku pajacowatość z cechy indywidualnej staje się przymiotem zbiorowym.

* Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, visiting scholar na Wydziale Nauk Politycznych Indiana University, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

Kontakt z autorem: [email protected]

„Kultura Liberalna” nr 148 (45/2011) z 8 listopada 2011 r.