Maria Rogaczewska

Watykan starszych panów. O „Habemus Papam” Nanniego Morettiego

Najnowszy film Nanniego Morettiego można odczytywać jako satyrę na biurokratyczną instytucję, która przeżywa kryzys. „Habemus Papam” to także egzystencjalny dramat jednostki, która zmaga się ze zbyt ciężkim życiowym wyzwaniem. Pod tymi dwiema warstwami można jednak dostrzec trzecią płaszczyznę – głęboko pesymistyczną, wbrew temu, że film przedstawiany jest jako komedia. Przyznam, że dawno już nie widziałam równie przygnębiającej opowieści. Pokazuje ona  świat, w którym nie ma miejsca dla kobiet, a mężczyźni – „grupa trzymająca władzę” – nie są w stanie sprostać przygniatającej ich odpowiedzialności.

W pogoni za Papieżem

Przez chwilę nie ma pewności czy jest to dokument, czy filmowa fikcja. „Habemus Papam” rozpoczynają znajome, chwytające za serce sceny – archiwalne ujęcia z pogrzebu Jana Pawła II. Chwilę potem widz zostaje przeniesiony w sam środek pochodu kardynałów zmierzających w skupieniu ku kaplicy, gdzie odbędzie się konklawe. Zabawne potknięcie lektora, wyczytującego namaszczonym głosem litanię do Wszystkich Świętych, i nietęgie miny kardynałów świadczą o tym, że znaleźliśmy się w środku watykańskiej „commedia dolorosa” – bolesnej komedii, jak określił ten film Jerzy Stuhr. Bolesność tej historii wydaje się być na początku związana z emocjami jednostki, którą przygniata nagły, nieoczekiwanie na nią skierowany „reflektor historii”.

Oto wybrany przez konklawe francuski kardynał Melville zostaje powalony gwałtownym załamaniem nerwowym tuż przed tym, kiedy ma pojawić się na balkonie i wygłosić pierwsze orędzie do tłumów. Następnie ulega sugestiom watykańskiego otoczenia, które sprowadza najlepszego we Włoszech psychoanalityka (gra go Nanni Moretti) w celu zbadania przyczyn nagłej papieskiej niemocy. Gdy nawiązanie kontaktu z terapeutą się nie udaje, Papież wieziony jest do kolejnego specjalisty (zbiegiem okoliczności okazuje się nim małżonka pierwszego). Po drodze udaje mu się jednak zmylić ochroniarzy i wiernego jak pies rzecznika Stolicy Apostolskiej Rayskiego (doskonała rola Stuhra). Kardynał, który nie może udźwignąć objawionego mu powołania, udaje się na wędrówkę po Rzymie w cywilnym ubraniu. Dość zmieszany ogląda nagłówki gazet krzyczących o szoku miliarda wiernych, czekających na niego na całym świecie.

Główny bohater ma niezwykłą twarz Michela Piccoli, legendarnego aktora Buñuela. To twarz pełna niewątpliwej charyzmy i kryjącej się w kącikach oczu montaigne’owskiej pogody ducha, nosząca w sobie ślady zarówno rozkoszowania się życiem w pełni, jak i rozczarowania. Michel Piccoli znakomicie oddaje zagubienie nieoczekiwanie awansowanego kardynała, który kocha życie, ale kompletnie nie odnajduje się jako „światowy przywódca”, stojący na czele olbrzymiej instytucji i watykańskiej machiny biurokratycznej. Wygląda na takiego, który nie stracił miłości do ludzi, ale przestał ufać, że może kogokolwiek gdzieś prowadzić, wskazywać komuś innemu drogę. Musi dokonać rewizji swego życia, na nowo pogodzić się ze sobą i ze światem (o czym traktował zresztą choćby poprzedni film Morettiego – „Pokój syna”). „Habemus Papam” to jednak coś więcej niż film o samotnym człowieku, który doświadcza kryzysu powołania i wiary.

Watykan jest zmęczony

To ciekawe, że film Morettiego – jawna zgrywa z szacownych watykańskich obyczajów i starych tradycji (jak chociażby samo konklawe) – został przez sam Watykan dobrze oceniony. Jako na przyczynę wielu recenzentów wskazywało właśnie na to, co w filmie dzieje się z instytucją kościelną – czyli z kardynałami uwięzionymi w Watykanie podczas nieobecności zbiegłego papieża. Wychodzi z nich zmęczenie samą wiarą, Kościołem, ludzkie słabostki, skrywane namiętności; rodzaj „zawodowego wypalenia”. Dzięki sprytowi i „karnawałowemu” wyczuciu psychoanalityka, wszystko to pozostaje wprawdzie pod kontrolą: kardynałowie zostają zaangażowani w sportową rywalizację, co pozwala im zrzucić z siebie ciężar emocji. Niestety, jest to tylko chwilowy efekt i nie likwiduje głębszego problemu.

Być może zatem przychylność Watykanu dla filmu jest dowodem, że nie zamierza on wcale walczyć z tezą, iż słabością Kościoła współczesnego jest „wypalenie”. Bardzo szczerze mówi o tym nawet sam Benedykt XVI w swojej ostatniej książce  „Światłość świata”. Padają tam mocne słowa, że „biurokracja kościelna jest zmęczona” i że czekają nas czasy, kiedy to świeccy, zwykli ludzie, będą musieli przejąć większą odpowiedzialność za Kościół. Oddzielną sprawą jest to, czy Kościół jest na tę przemianę przygotowany.

Zgrywanie się Morettiego z Watykanu, jego ludzi i obyczajów nie ma przy tym większego związku z osobistymi poglądami reżysera. Jest osadzone we włoskiej tradycji – Włosi co prawda nie mają Royal Family, o której mogą plotkować jak Brytyjczycy, ale mają za to dwór i arystokrację watykańską, która też dobrze się do tego nadaje. Mimo wielu autentycznie śmiesznych scen, pod samą satyrą na Watykan ukryty jest jednak znacznie bardziej przygnębiający temat. I nie chodzi o to, że bohatera przerosło jego powołanie; że jego osobiste doświadczenia z życiem i z ludźmi zaraziły go głęboką niepewnością, że można ludźmi pokierować, poprowadzić ich w jakimś dobrym kierunku (film sugeruje, że nie może tego uczynić ani religia, ani ideologia, ani lider czy inna charyzmatyczna jednostka).

It’s a man’s world

Do przygnębienia mogą skłaniać dwa – rzadko omawiane w recenzjach – motywy tego filmu. Po pierwsze: świat, który oglądamy, czyli serce Kościoła instytucjonalnego, jest ekskluzywnie męskim światem. To swoisty gentlemen’s club, pełen starszych panów ubranych w purpurę, w którym kobiety milczą, podają kawę i biją brawo podczas meczy. Niemoc jest tu klasycznie męską niemocą, męskie jest zdziecinnienie oraz rozrywki (poker, siłownia, rozgrywki turniejowe), nawet problemy wmawiane Melville’owi przez psychologów są ściśle męskimi problemami (tęsknota za mamą, jej piersią i całkowitą akceptacją). Nie ma tu miejsca dla kobiet i kobiecego zdrowego rozsądku. Jeśli wizja Morettiego – Kościół katolicki rządzony głównie przez tego typu męskie obsesje, namiętności i wymysły – okazałaby się prawdą, byłaby to dla wszystkich wierzących bardzo niedobra wiadomość. Kościół lekceważący kobiecy pierwiastek jest Kościołem wyzbytym ogromnej duchowej siły, zdolnej odradzać go w trudnych czasach.

Obok wskazania na wielką pułapkę, jaką może być zmiana Kościoła w swoisty „gentlemen’s club” schorowanych starszych panów, film odsłania jeszcze jedno, gorzkie przesłanie. Chodzi o przenikający całą opowieść temat uchylania się od zobowiązań i odpowiedzialności za innych ludzi, niezależnie od płci. I tak: postaci rozwiedzionych psychoanalityków nie wyglądają na ludzi odpowiedzialnych za swych pacjentów. Lekką ręką stosują podejrzane sposoby leczenia (np. żona terapeuty na pierwszej sesji każdemu pacjentowi wciska identyczną tezę – że nie był przytulany przez mamę, a więc wymaga wielu lat płatnej terapii). Terapeutka nie jest uczciwa także wobec własnych dzieci, nieudolnie kryjąc przed nimi fakt, że ma nowego partnera. Aktorzy z grupy teatralnej nie przejmują się zbytnio tym, że jeden z ich grona, grający kluczową rolę, jest na krawędzi szaleństwa i utraty zmysłów. Kardynałowie podczas konklawe żarliwie modlą się (wszyscy!), żeby żaden z nich osobiście nie został obarczony większą niż dotąd odpowiedzialnością za Kościół.

Z drugiej strony – wygląda na to, że wszyscy usiłują tę swoją nieodpowiedzialność czymś zasłonić, przerzucając jej konsekwencje na innych. Jedyną postacią, która przejmuje się swoją realną odpowiedzialnością, jest wspomniany rzecznik Stolicy Apostolskiej, Rayski, który za wszelką cenę chce bronić honoru papieża przed Kolegium Kardynałów, a honoru Kolegium – przed światem. Niestety, jego wysiłki i naprędce sklecone kłamstewka robią się coraz bardziej groteskowe, aż do chwili, gdy sam musi przyznać się szczerze do klęski. Jednak jego wierność wyznaczonej roli robi wrażenie i budzi wielką sympatię widzów – głównie dzięki charyzmie Stuhra, który gra tę postać naprawdę pełną parą.

Kulminacją tej odmowy odpowiedzialności za drugiego, konkretnego człowieka, jest postawa Papieża, który przecież, jak każdy ksiądz, został wzięty „z ludu”. Skoro zwykli ludzie – zasłaniając się czy to słabością, emocjami, nieszczęśliwym dzieciństwem, czy „wolnością” – nie są w stanie wziąć odpowiedzialności za konkretnych bliźnich, którzy zostali postawieni na ich drodze, to czy mamy być zdziwieni, że przywódca duchowy odmawia wzięcia odpowiedzialności za Kościół, czyli miliony wiernych? Jego postawa pokazuje, że bez czegoś „nie z tego świata”, co ludzie religijni nazywają łaską, człowiek nie jest w stanie być nawet „bratem swego brata”. Jednak ani o łasce, ani przedziwnych sposobach, w jakie znajduje ona sobie szczeliny w tym świecie, w którym żyjemy – świecie coraz bardziej unikającym odpowiedzialności na wszystkich poziomach – film Morettiego już nie opowiada.

* Maria Rogaczewska, filozofka i socjolożka, pracownik naukowy Instytutu Socjologii UW, inicjatorka Projektu Społecznego 2012, współzałożycielka stowarzyszenia kobiet „Amicta Sole”, członkini „Laboratorium Więzi”.

„Kultura Liberalna” nr 148 (45/2011) z 8 listopada 2011 r.