Łukasz Pawłowski

 Lepiej świętujmy czy świętujmy lepiej?

Tydzień po „święcie” niepodległości odnoszę wrażenie, że dużą część toczonej wokół niego dyskusji nieźle podsumowuje rysunek Marka Raczkowskiego przedstawiający pewnego krakusa, który z lokalnego radia dowiaduje się, że „według niepotwierdzonych informacji wśród ofiar karambolu we Włoszech nie było mieszkańców Krakowa”.

Podobnie i w tym wypadku każda ze stron przekonuje postronnych słuchaczy (bo na przekonanie drugiej strony nikt tak naprawdę nie liczy), że wśród winnych z pewnością nie było „naszych”, a wyłącznie „oni” – odpowiednio przy tym owych „naszych” i owych „onych” definiując. Nie chcę przez to powiedzieć, że ONR i jego przeciwnicy to dwie strony tej samej monety, a prawdy musimy szukać „gdzieś pośrodku”. Nie mam wątpliwości, że w Polsce ów „środek” leży w wielu kwestiach z daleka od prawej strony.

Nie zmienia to faktu, że wymiana ciosów, trwająca od tygodnia na łamach mediów, przypomina pojedynek bokserski, w którym nikt nie liczy punktów. Po ostatnim gongu przeciwnicy będą więc mogli się rozejść przekonani o własnym zwycięstwie. Tymczasem byłoby bardzo niedobrze, gdyby „zwycięzcom” nie starczyło już sił i ochoty na to, by zmierzyć się z własnymi błędami. Zwracał na to uwagę Andrzej Pałys w opublikowanym na łamach „Respubliki Nowej” ciekawym artykule, który niestety w ferworze walki nie zyskał uwagi, na jaką zasługuje (http://publica.pl/teksty/kac-po-swiecie-niepodleglosci). Oprócz skupiania się wyłącznie na grzechach przeciwnika, pisze autor, warto zastanowić się również nad skutecznością własnej strategii. Pałysa, podobnie jak i mnie, martwi przede wszystkim brak autorefleksji przeciwników Marszu, ponieważ to do tych formacji „lewicowo-liberalnych” jest mu intelektualnie i emocjonalnie bliżej.

 Dlaczego przyszli?

 Zamiast wyłącznie złorzeczyć na ONR zapytajmy więc, jak to się stało, że niewiele znaczący przed kilku laty Marsz Niepodległości stał się manifestacją, w której wzięło kilka tysięcy ludzi?

Z pewnością wiele jest ku temu przyczyn zewnętrznych, niezależnych od działalności środowisk lewicowych czy liberalnych. Jedną z nich jest zapewne wynik ostatnich wyborów, w których prawica przegrała po raz kolejny, a w Sejmie pojawiły się pytania i tematy, o których jeszcze do niedawna nie mogło być mowy. Kolejna porażka mogła więc, paradoksalnie, zadziałać jako czynnik mobilizujący w imię hasła „Przybywajcie, jest coraz gorzej!”. Poza tym ciągnące się od tygodni kłopoty wewnętrzne PiS to wyraźny sygnał dla wielu marginalnych środowisk prawicowych, że na głównej scenie politycznej być może wkrótce zrobi się trochę więcej miejsca. Wykluczeni z PiS mają cztery lata na zbudowanie silnego zaplecza terenowego. Oczywiście najwygodniej byłoby im przejąć gotowe struktury partii matczynej, ale na to na razie się nie zanosi, więc przynajmniej na początku będą potrzebowali własnych ludzi. To w tym kontekście można odczytywać wezwania Młodzieży Wszechpolskiej i ONR, by „narodowo-patriotyczna część opinii publicznej podjęła trud samoorganizacji”. Jest popyt, pojawia się i podaż.

Przyczyna druga to prowadzona od miesięcy przez polską prawicę kampania na rzecz legitymizacji stadionowych chuliganów jako pokrzywdzonej przez rząd grupy społecznej, która nie tylko ma prawo zabrać głos, ale której głosu reszta społeczeństwa powinna z uwagą wysłuchać. Prezes PiS dopiero po klęsce wyborczej przyznał, że popieranie „kibiców” było błędem, nie ze względu na samych chuliganów jednak, ale dlatego że Platforma umiała skutecznie wykorzystać to w kampanii przeciwko PiS (patrz: artykuł w „Rzeczpospolitej”). I tak oto PiS przegrało, ale kibole zostali i nadal domagają się miejsca w debacie publicznej na warunkach, jakie sami uznają za słuszne. Jakie to warunki, widzieliśmy kilka dni temu. Paweł Marczewski w Temacie Tygodnia  trafnie zauważa, że dla wielu z tych ludzi nieważny jest szyld, pod jakim się biją, ale po prostu sama walka. Przemoc uznają za rzecz jak najbardziej naturalną i niewymagającą uzasadnienia. Wszystko to prawda, jeśli jednak ktoś tego uzasadnienia dostarcza i klepiąc po plecach, nazywa patriotą, czemu nie połączyć przyjemnego z pożytecznym?

 Dlaczego nie przyszli?

 Obie powyższe przyczyny i wiele innych, dla których na marsz przyciągający przed kilku laty – nawet za rządów PiS i LPR – ledwie garstkę ludzi dziś przychodzi ich kilka tysięcy, będą obecne także za rok. Potrzeba znalezienia dla niego jakiejś alternatywy nie podlega więc dyskusji. Aby ją stworzyć, trzeba jednak spojrzeć krytycznie także na własne działania.

Dlaczego Kolorowa Niepodległa przyciągnęła mniej osób niż Marsz? Łatwo zbyć takie pytanie, twierdząc, że Polak to zwierzę leniwe, a przede wszystkim konserwatywne i do wiecowania nieskłonne. To jednak tylko jedna, marna część wyjaśnienia. Druga jest taka, że Kolorowa Niepodległa, mimo szerokiego poparcia, nie dotarła ze swym przesłaniem do zwykłych, na co dzień niezaangażowanych ludzi. Nie dotarła, bo nie bardzo było wiadomo, do kogo i z czym miałaby dotrzeć.

Z jednej strony reklamowano ją jako rodzinny happening, dobrą zabawę dla starszych i młodszych, na której wreszcie nauczymy się radośnie obchodzić Święto Niepodległości. Z drugiej podkreślano, że jest to odpowiedź na „zawłaszczenie tego dnia przez nacjonalistów”, zwracano uwagę na konieczność „zablokowania faszyzmu” lub „przeciwstawienia się skrajnej prawicy”. Te dwie formy przekazu nie bardzo do siebie przystają. O ile ten pierwszy rodzaj manifestacji może przyciągnąć dużą część tych, którzy po oficjalnych obchodach na Placu Piłsudskiego czy paradzie na Nowym Świecie mają ochotę na więcej (a przecież na przyciągnięciu takich ludzi powinno Kolorowej zależeć), o tyle ten drugi raczej ich odstraszy. Z jakich powodów nie przyjdą? Być może brakuje im odwagi, być może nie wierzą, że służby porządkowe będą im w stanie zapewnić bezpieczeństwo, być może zwyczajnie ich to nie interesuje. Można ich za to krytykować, można też zastanowić, się jak przyciągnąć ich następnym razem.

 Kto przyjdzie za rok?

 W swoim artykule na portalu „Krytyki Politycznej” Artur Domosławski („Faszystoidzi w królestwie symetrii”) odrzuca wszelkie apele „w duchu Ważnych Osób”, by nie świętować „jedni przeciw drugim” i propozycje, by na przyszłość „zorganizować obie imprezy tak, żeby się nie spotkały”. „Ależ właśnie chodziło o to – pisze Domosławski – żeby nacjonaliści i faszyści nie poczuli się swojsko i dobrze na ulicach stolicy! Żeby ich wrogość wobec «pedałów», «Żydów», «lewaków» i «ekoterrorystów» nie pozostała bez odpowiedzi”.

Rzecz w tym, że odpowiedź można dać na różne sposoby! Gdyby Kolorowa odbyła się w innym miejscu, gdyby mniej była wiecem, a bardziej koncertem, wystawą, piknikiem, gdyby dzięki temu przyszło na nią więcej ludzi, którzy zobaczyliby wokół siebie innych, różnych, kolorowych, czy nie byłoby warto?

* Łukasz Pawłowski, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

 „Kultura Liberalna” nr 149 (46/2011) z 15 listopada 2011 r.