Katarzyna Sarek

Sukces osiągnięty trzciną

Po światowym sukcesie książki Amy Chua, wydanej również w Polsce pod groźnym tytułem „Bojowa pieśń tygrysicy”, można było się spodziewać kolejnych poradników roztrząsających ważkie zagadnienie – „jak wychowywać dzieci, aby w przyszłości odniosły sukces”, czyli zarabiały furę pieniędzy. Już pojawił się godny następca pani Chua, w porównaniu z którym, tygrysica wydaje się mruczącą kotką.

Biznesmen z Hongkongu, pan Xiao Baiyou, postanowił podzielić się z innymi sprawdzonym osobiście przepisem na udane potomstwo. W książce „Dzieci z Beida” („Beida” to skrót nazwy Uniwersytetu Pekińskiego, najbardziej prestiżowej uczelni Chin), obecnie bestsellerze w Chinach kontynentalnych, opisuje, jak za pomocą bicia, wyzwisk, ograniczania rozrywek, przyjemności i wolności osobistej wychował czwórkę swych dzieci. Troje z nich już jest studentami Beida, najmłodsza, licealistka, planuje dostać się do najlepszego w Chinach konserwatorium, gdzie będzie mogła doskonalić grę na guzheng, chińskiej cytrze. Sukcesy szkolne trzech córek i syna są, zdaniem pana Xiao, najlepszym dowodem na skuteczność i efektywność stosowanych w domu metod wychowawczych. Przyznaje, że początkowo żona miała pewne zastrzeżenia, ale po latach przyznała rację mężowi, widząc troskę o dobro dzieci i efekty jego działań.

Na czym polega metoda pana Xiao? Przede wszystkim bicie. Nie żadne impulsywne klapsy czy lanie w złości pasem, o nie! Po pierwsze, bijemy trzciną, cienkim kijkiem, szczotką do kurzu. Po drugie, wyłącznie po łydkach lub rękach. Po trzecie, dziecko zna liczbę uderzeń przypisanych do każdej przewiny, ma je znosić w spokoju, bez uników i samodzielnie odliczać razy. Po czwarte, pozostałe dzieci są zawsze obecne podczas wymierzania kary, co wspaniale wpływa na zmniejszanie się liczby przewinień. Przykładowe wykroczenia: zły wynik testu – pięć kijów, wizyta u kolegi w drodze ze szkoły, pyskowanie do rodziców czy kłamstwo – dziesięć kijów. „Błędy są jak choroba, bicie to jak zastrzyk podany choremu. Jeśli nie zastosujemy drastycznych środków, nie wyleczymy skutecznie infekcji”, twierdzi pan Xiao, z zawodu biznesmen, który nie ukrywa, że wstęp na prestiżową kantońską uczelnię zawdzięcza srogiej matce. Uważa, że przede wszystkim należy bić dzieci w szkole podstawowej (zalecana przez niego częstotliwość to przynajmniej raz na trzy dni), kiedy formują się charakter i nawyki, potem kary cielesne tracą skuteczność.

Edukacja jego dzieci rozpoczęła się, gdy ukończyły trzy lata. Zamiast bawić się lalkami czy oglądać kreskówki, maluchy uczyły się na pamięć ksiąg konfucjańskich, a za pomyłki w recytowaniu czekała, rzecz jasna, kara cielesna. Zdobywaniu wiedzy i jak najlepszych stopni zostało podporządkowane całe życie szkolne i pozaszkolne. Żadnych zabaw z dziećmi, nocowania u koleżanek, hobby, oglądania telewizji czy gier komputerowych.

Dodatkowo – zakaz otwierania lodówki, włączania klimatyzacji, picia napojów gazowanych czy jedzenia słodyczy bez zgody rodzica. W drodze wyjątku dopuszczana była wizyta u kolegów, ale obwarowana tyloma warunkami (dane osobowe kolegi i jego rodziców, średnia ocen, czas odwiedzin i podpis wychowawcy), że należały one do rzadkości.

Jak znosiły to obiekty eksperymentu pedagogicznego? Łatwo się domyślić, że były próby buntu na pokładzie, ale stanowczy ojciec dusił w zarodku wszelkie głupie pomysły. „Myślałem o ucieczce z domu, ale dokąd mógłbym uciec bez pieniędzy i przyjaciół?”, żalił się w pamiętniku syn. „Nie wiem, co to szczęście”, pisała córka. „Dzieci nie mają pojęcia, co to szczęście. Proszę zobaczyć, co już osiągnęli. Jestem pewien, że z perspektywy czasu uznają swoje życie za bardzo szczęśliwe”, kwituje narzekania potomstwa „ojciec-wilk”, jak ochrzciła go chińska sieć.

Dla chińskich rodziców sposób wychowania jedynaka to jeden z ważniejszych dylematów życiowych. Często wpadają w skrajności: albo rozpuszczony i rozwydrzony „mały cesarz”, albo wojskowy dryl, a nawet przemoc. Bicie dzieci, oczywiście „dla ich własnego dobra”, było ważnym składnikiem tradycyjnego wychowania, które staje się coraz modniejsze i popularniejsze wśród zamożnych warstw społeczeństwa. W kulturze, w której gardzi się pracą fizyczną, a przepustką do sukcesu zawodowego jest zdobycie dyplomu jak najlepszej uczelni, edukacja stała się fetyszem. Przy czym nauka z założenia nie służy poszerzaniu horyzontów czy rozwojowi intelektualnemu. Jedynym jej celem jest zdobycie jak najlepszych ocen. Takie podejście powoduje, że wszelakie poradniki wychowawcze, jak książka Amy Chua, Xiao Baiyou czy Liu Weihua (autor bestselleru od 2000 roku, „Dziewczyna z Harvardu Liu Yiting – proces wychowawczy”), cieszą się niesamowitym powodzeniem na rynku.

Na chińskim podwórku – regularne bicie i całkowite ograniczenie praw dziecka jako metoda wychowawcza; na naszym polskim – postawienie zarzutów rodzicom, którzy w miejscu publicznym zafundowali trzylatkowi klapsa i groźbę lania. Okazuje się, że globalizacja nie sięga tak głęboko, jak powszechnie się głosi, i nawet w podstawowych sprawach ludzie z różnych kręgów kulturowych mają odmienne punkty widzenia.

* Katarzyna Sarek, sinolog, tłumaczka, publicystka, współprowadzi blog www.skosnymokiem.wordpress.com.

  „Kultura Liberalna” nr 150 (47/2011) z 22 listopada 2011 r.