Marta Bucholc

 Zakazać lichwy?

Boom na średniowiecze na polskim rynku wydawniczym trwa i nic nie zapowiada, by miał się skończyć. Jest to co prawda boom umiarkowanie spektakularny, co zupełnie zrozumiałe w społeczeństwie przejawiającym, statystycznie rzecz biorąc, nikłe zainteresowanie słowem drukowanym, ale niesłabnący, czego dowodem wciąż żywe zainteresowanie twórczością Jacques’a Le Goffa. Choć pierwsze prace Le Goffa na temat średniowiecznych intelektualistów i finansistów powstały ponad pół wieku temu, a najbardziej znane z jego dzieł, „Narodziny czyśćca”, wydane zostało w roku 1981 (w Polsce w 1997), czytelnikom wydaje się to zupełnie nie przeszkadzać.

W historiografii trzydzieści lat to niemało i nawet laik wyraźnie dostrzega różnice między pracami z lat 70. i 80. a współczesnymi. Polski czytelnik, co prawda z opóźnieniem, poczuł jednak tę samą skłonność do średniowiecza, która w Europie Zachodniej (a zwłaszcza we Francji) stała się zjawiskiem dość powszechnym już w latach 70. Zbiegła się tam ona z jednej strony z upowszechnieniem (i trywializacją) ideałów szkoły Annales, z drugiej zaś ze stopniowo dokonującym się zwrotem ku historii życia codziennego, historii interdyscyplinarnej, socjologizującej, bliższej antropologii, barwniejszej, skupionej na słowie i obrazie – po prostu o wiele ciekawszej, i to nie tylko dla laika. Do Polski moda na taką historię dotarła ze znacznym opóźnieniem. Dopiero gdy fala nowych przekładów i wznowień zbiegła się z tryumfami średniowiecznego idiomu w wyobraźni i kulturze masowej (RPG, fantasy, filmie), wirus historycznego eskapizmu zaatakował również Polaków i skłonił ich do wypraw w odległą przeszłość.

Tego rodzaju podróże w czasie miewają dwojaki cel. Po pierwsze, chętnie przekonujemy się, że przeszłość jest nieodkryta i obca bardziej, niżby się mogło wydawać. Po drugie, z przyjemnością odkrywamy, że przeszłość jest nam bliższa, niż się spodziewaliśmy. Średniowiecze ma w tej chwili w naszym myśleniu ambiwalentny status epoki zarazem bliskiej i odległej. To właśnie znakomicie wykorzystuje Le Goff, umiejętnie balansując na granicy między znudzeniem absolutną obcością a anachronizmem.

Strategię tę stosuje również w „Średniowieczu i pieniądzach”. Esej ten pod wieloma względami stanowi kontynuację „Sakiewki i życia” (1995) oraz „Narodzin czyśćca”. Obracamy się wciąż w kręgu problemów, które wywołuje hasło „zakaz lichwy”. Narracja na ten temat, którą większość z nas w pewnym momencie przyswoiła, biegnie następująco. Było sobie Cesarstwo Rzymskie, a w nim cywilizacja, porządek, centralizacja i rozwinięta gospodarka pieniężna. Potem nastało chrześcijaństwo, Cesarstwo zniszczyli barbarzyńcy i w efekcie nastąpił regres cywilizacyjny, który zaowocował rozproszeniem politycznym, powrotem do gospodarki naturalnej i zanikiem obrotu pieniężnego. Sprzyjało temu nauczanie Kościoła, który nie ufał pieniądzom i zakazywał udzielania pożyczek na procent. Było to główną przyczyną zajadłego średniowiecznego antysemityzmu, bowiem tylko Żydzi mogli zajmować się działalnością bankierską i zakaz lichwy ich nie obejmował. Dopiero reformacja i etyka protestancka przyniosły osłabienie pozycji Kościoła oraz rehabilitację pieniądza i kredytu, otwierając drogę do postępu cywilizacyjnego, modernizacji, nowoczesnego państwa centralnego i kapitalizmu.

Powyższa opowieść, niezależnie od tego, ile w niej prawdy, a ile fałszu, należy dziś do skarbczyka mitologii człowieka kulturalnego, w którym osadzają się przetworzone wykładowo i medialnie okruchy kapłańskiej wiedzy ekspertów. Być może tu należy poszukiwać przyczyn sukcesu Le Goffa: nie burzy on mitu, nie wyśmiewa go, lecz z nim dyskutuje. Traktuje więc poważnie, bez protekcjonalizmu, nasze inteligenckie dobre samopoczucie i nasz mediewistyczny, neogotycko-weberowski feblik.

Styl rozważań Le Goffa dostosowany jest do tego zamysłu. Z jednej strony, autor nie zadręcza nas szczegółami. Jeśli nawet, dajmy na to, wyliczenie najrozmaitszych rodzajów monet bitych w różnych okresach, ich składu i wartości może być nieco monotonne (choć zdradza przy okazji, skąd wziął pomysły na nazwy walut Andrzej Sapkowski w cyklu wiedźmińskim), autor od razu przechodzi na mniej specjalistyczny temat obiegu pieniądza w życiu codziennym. Źródła i literatura przedmiotu ilustrują, a nie zastępują tezę, zaś autorskie „ja” jest obecne i wyraziste, dzięki czemu czytelnik nie traci kontaktu z dziełem. Korzystając ze swobody eseisty, Le Goff nie zniża się jednak do naukowej publicystyki, czyli impresjonizmu podpieranego zwrotami w rodzaju „z badań wynika”, „wiele prac potwierdza”, czy – co gorsza – „jak się często twierdzi”. Zatrzymuje się w porę, dzięki czemu zachowuje szacunek czytelnika bardziej krytycznego.

Rozbrajanie naszych stereotypów przez autora tak nam przyjaznego, a zarazem wzbudzającego zaufanie, przyjmujemy z wdzięcznością, ciesząc się i swojskością, i swoistością człowieka średniowiecza. Dowiadujemy się więc, że opinie o zaniku gospodarki pieniężnej po upadku Rzymu są przerysowane, że wrogość przedreformacyjnego Kościoła wobec pieniądza była bardzo zniuansowana, że utożsamienie Żyda z bankierem to w najlepszym razie prostackie uproszczenie, że gospodarka wieków średnich cierpiała wskutek inflacji podobnie jak nasza, że fiskalizm dojrzałego średniowiecza był bardzo bliski współczesnemu, że działalność kantorowa w czasach, gdy każdy możny pragnął bić własną monetę, wymagała iście maklerskiej przytomności umysłu, że już w średniowieczu ludzie w miastach na ogół chleba nie piekli w domu, lecz go kupowali i płacili zań gotówką itp.

Wszystko to wzbogaca i ubarwia nasz obraz przeszłości, przesuwając akcenty między tym, co bliskie, i tym, co odległe. Przy okazji jednak Le Goff umieszcza nasze myślenie o średniowiecznym gospodarowaniu w zupełnie aktualnym kontekście, godząc w stereotyp, który stanowi podłoże naszego poczucia swojskości i obcości. Każe nam bowiem pomyśleć o obrocie pieniężnym za czasów naszych przodków nie jako o wcześniejszej fazie rozwoju prowadzącego do współczesnego kapitalizmu, lecz jako o alternatywnej formie organizacji życia zbiorowego, w której rynek w naszym rozumieniu nie odgrywał zbyt znaczącej roli, a ludzie przypisywali pieniądzowi po prostu inny sens, choć jego funkcje ekonomiczne były stosunkowo podobne. Przywołując niespodziewanie Karla Polanyiego i jego również niedawno wydaną po polsku „Wielką transformację”, Le Goff nagle przenosi nas ze średniowiecza w czasy współczesne i zmienia naszą eskapistyczną turystykę w namysł nad bezrefleksyjnie przyjmowanymi oczywistościami. Kwestionując wzorem Polanyiego fetyszyzację kapitalistycznego rynku jako naturalnego centrum organizacji życia społecznego, Le Goff niespodziewanie zmusza swego czytelnika do uświadomienia sobie, jaki jest jego własny stosunek do lichwy. Mamy więc w „Średniowieczu i pieniądzach”, podobnie jak w tylu innych pracach Jacques’a Le Goffa, wszystkie zalety dobrej lektury: dreszczyk obcości, mnóstwo nowych informacji, szczegóły z życia codziennego, rzut oka na systemowe tło zjawisk, wreszcie zaś wielką teorię, która refleksję nad przeszłością włącza w rozważania nad dniem dzisiejszym, kiedy pytanie o moralny aspekt rynkowych przedsięwzięć (i zakaz lichwy) zyskuje nagle wielką doniosłość praktyczną. Co dobrze wróży żywotności naszej słabości do średniowiecza.

Książka:

Jacques Le Goff, „Średniowiecze i pieniądze”, przeł. Bogdan Baran, „Czytelnik”, Warszawa 2011.

* Marta Bucholc, doktor socjologii, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

 „Kultura Liberalna” nr 151 (48/2011) z 29 listopada 2011 r.