Łukasz Pawłowski
Co komu skapnęło…
Niemal dokładnie rok temu prezydent Barack Obama pod naciskiem Republikanów zgodził się przedłużyć o dwa lata wprowadzone przez George’a Busha ulgi podatkowe dla najbogatszych Amerykanów. Co się stanie, kiedy ta prolongata dobiegnie końca? Demokraci opowiadają się za zniesieniem upustów, ale amerykańska prawica z pewnością się na to nie zgodzi. Broniąc ulg dla najbogatszych w środku kryzysu finansowego, konserwatyści niezmiennie powołują się na słynną „teorię skapywania” (trickle down theory), wedle której wzrost zarobków górnej warstwy społeczeństwa z czasem „skapuje” do niżej położonych części. Wystarczy jednak rzut oka na dane dotyczące nierówności majątkowych w Stanach Zjednoczonych, by przekonać się, że na większości szczebli drabiny społecznej od lat panuje susza.
Mimo to teoria skapywania odmieniana jest przez konserwatywnych publicystów i polityków przez wszystkie możliwe przypadki, służąc jako jeden z koronnych argumentów przeciwko wszelkim rządowym „zamachom” na majątki górnych kilku procentów najzamożniejszych Amerykanów. To przecież właśnie oni, inwestując swój kapitał, nakręcają gospodarkę, poprawiają jej innowacyjność, tworzą nowe miejsca pracy i przyczyniają się do podniesienia dobrobytu, jeśli nie całego kraju, to przynajmniej lokalnych społeczności, w których prowadzą swoje interesy.
Jeśli więc prezydent Obama chce dokonywać jakichkolwiek zmian w systemie podatkowym, powinny one zmierzać do obniżenia, a nie podniesienia dotychczasowych obciążeń ponoszonych przez najzamożniejszych. Więcej pieniędzy w kieszeniach takich ludzi, to więcej pieniędzy zainwestowanych w nowe technologie, rozwój przedsiębiorstw, wyższe zarobki dla milionów zatrudnionych przez nich pracowników, a w konsekwencji szybszy wzrost gospodarczy. Według rzeczników tej teorii system gospodarczy wygląda więc jak wielka piramida przypominająca te z kieliszków, ustawiane na kiczowatych i/lub ekskluzywnych przyjęciach: nalewając szampana do kieliszka ustawionego na szczycie, z czasem zapełnimy także te znajdujące się na samym dole. Nieadekwatność tego porównania polega na tym, że w wypadku amerykańskiej gospodarki górne kieliszki nie tylko mają znacznie większą pojemność niż te na dole, ale najwyraźniej są od nich oddzielone nieprzemakalnym materiałem.
W artykule opublikowanym w najnowszym „The American Interest” Jeffrey Winters, politolog z Northwestern University, pokazuje, jak w ciągu kilkudziesięciu ostatnich lat zmieniała się w Stanach Zjednoczonych dystrybucja zarobków. Z przytoczonych przez niego danych wynika, że o ile od zakończenia II wojny światowej do lat 70. na wzroście gospodarczym korzystała przede wszystkim klasa robotnicza i średnia, o tyle od blisko 40 lat większość dochodu wytwarzanego w USA przechwytują najbogatsi.
Średni dochód realny – a więc uwzględniający wpływ inflacji – Amerykanina z klasy robotniczej był w roku 1955 dwukrotnie, a w roku 1970 trzykrotnie wyższy niż w roku 1920. „Chociaż przepaść dzieląca biednych i bogatych nadal pozostawała duża, zwężała się wówczas w niezwykłym tempie. I nagle cały proces się zatrzymał. W ciągu czterech dekad od roku 1970 sytuacja dolnych 90 proc. amerykańskiego społeczeństwa właściwie się nie zmieniła. Chociaż amerykańska gospodarka wciąż rosła, dochód przeciętnego obywatela rosnąć przestał.”
Zupełnie inaczej wyglądały ostatnie lata z perspektywy najzamożniejszych Amerykanów: „W 1990 roku realne dochody górnego procenta przekroczyły dochody z 1920 roku trzykrotnie i wciąż rosły […]. Odwrotnie niż w poprzednich dekadach, obecnie im człowiek był bogatszy, tym szybciej bogacił się jeszcze bardziej. […] W 2007 roku realny dochód górnego procenta gospodarstw przekraczał ten z 1920 roku już pięciokrotnie, górnego promila sześciokrotnie, zaś w wypadku 0,01 proc. najbogatszych Amerykanów – dziewięciokrotnie”.
Z pewnością sprzyjały temu wprowadzane przez kolejne prezydenckie administracje ulgi podatkowe dla najbogatszych, skutkiem których, jak pisał niedawno Joseph Stiglitz, „Warren Buffet płaci dziś podatki niższe (liczone jako procent od przychodów) niż jego sekretarka”.
„Nawet jeśli tak jest, to bez Warrena Buffeta jego sekretarka w ogóle nie miałaby pracy” – odparłby zapewne szanujący się amerykański konserwatysta. – „To on daje jej zatrudnienie, więc de facto płaci podatki także za nią i tysiące innych swoich pracowników. Jeśli uwzględnimy ten pośredni wkład Buffeta i jemu podobnych do amerykańskiego budżetu okaże się, że jest on więcej niż sprawiedliwy”. Na tak postawiony argument można udzielić przynajmniej trzech odpowiedzi.
Po pierwsze, sekretarka Warrena Buffeta nie dostaje swojej pensji za darmo, ale za wykonaną dla niego pracę i to już z własnych dochodów – a nie z kieszeni pracodawcy – płaci podatki i inne zobowiązania wymagane przez państwo.
Po drugie, w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat wąska grupa najbogatszych Amerykanów i tak zarobiła kilkadziesiąt razy więcej, niż gdyby cały wypracowywany przez amerykańską gospodarkę dochód był dzielony po równo pomiędzy wszystkich obywateli. Powołując się na opracowanie ekonomistów Thomasa Piketty’ego i Emmanuela Saeza¹, Francis Fukuyama pisał, że w latach 1978-2007 jeden procent najbogatszych Amerykanów przejął 23,5 proc. wytworzonego przez kraj dochodu.
Wreszcie po trzecie, wbrew temu, co mówią zwolennicy teorii skapywania, specyfika dzisiejszego kapitalizmu sprawia, że większość współczesnych Buffetów nie zatrudnia już tysięcy, ale co najwyżej setki pracowników, z których i tak zapewne nie wszyscy mają amerykańskie paszporty. Co więcej krezusi pokroju Buffeta w nikły sposób przyczyniają się do podnoszenia konkurencyjności amerykańskiej gospodarki z tego prostego względu, że… nic nie wytwarzają. Oczywiście poza nowymi „produktami” finansowymi, których „dobroczynny” wpływ poznajemy od trzech, czterech lat.
Wszystkie te argumenty znajdziemy w artykułach i książkach najważniejszych amerykańskich intelektualistów liberalnych. Kłopot w tym, że nie przenoszą się one do głównego nurtu politycznego dyskursu, gdzie bezapelacyjnie dominują Republikanie. To oni krytykują wszystkie pomysły zbilansowania podatków, wprowadzenia rządowych ograniczeń na Wall Street czy rozbicia instytucji finansowych „zbyt dużych, by upaść” na mniejsze, nazywając je zamachem na konkurencyjność amerykańskiego modelu gospodarczego, a nawet na „amerykański styl życia”.
Ten drugi, patriotyczno-moralizatorski typ argumentów jest równie ciekawy i chyba nawet skuteczniejszy niż typ czysto ekonomiczny, ponieważ silnie oddziałuje na tę ogromną część amerykańskiego elektoratu, która wbrew własnemu interesowi decyduje się popierać rozwiązania służące wyłącznie najbogatszym. Ci ludzie robią to, ponieważ wciąż wierzą w otwartość swojego społeczeństwa i równość szans, jakie zapewnia. Wierzą, że ciężko pracujący rzemieślnik, sklepikarz, farmer, handlowiec, restaurator itd. jest w stanie wspiąć się na sam szczyt, a rząd nie powinien mu w tym przeszkadzać, ani tym bardziej „okradać” z zarobionych pieniędzy. Dla wielu konserwatywnych wyborców mityczna postać oszczędnego przedsiębiorcy rodem z kart Weberowskiej „Etyki protestanckiej”, który dzięki determinacji zdobywa majątek, jest nadal ucieleśnieniem ideału Amerykanina.
Tutejsi liberałowie będą w końcu musieli zmierzyć się z tym mitem i wytłumaczyć wielu swoim rodakom, że Ameryka wcale nie jest tak amerykańska, jak się im wydaje. Dzisiejsza elita finansowa kraju to nie przedsiębiorcy dający prace tysiącom ludzi i przyczyniający się do rozwoju lokalnych społeczności, ale produkujący iluzoryczne zyski gracze giełdowi, którzy pracę mogą dać co najwyżej służbie potrzebnej do utrzymania ich kolejnych domów. Zniesienie przywilejów, jakimi się cieszą, w niczym nie zaszkodzi „narodowemu duchowi”, podobnie jak nie zaszkodziło mu te kilkadziesiąt w połowie XX wieku, kiedy Stany Zjednoczone potrafiły pogodzić rozwój gospodarczy ze zmniejszaniem nierówności majątkowych między obywatelami.
Przypisy:
¹ Thomas Piketty, Emmanuel Saez, „The Evolution Of Top Incomes: A Historical And International Perspective”, American Economic Review, Papers and Proceedings, 96(2), 2006, 200-205.
* Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, visiting scholar na Wydziale Nauk Politycznych Indiana University, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
Kontakt z autorem: [email protected]
„Kultura Liberalna” nr 151 (48/2011) z 29 listopada 2011 r.