Łukasz Kowalczyk

Zniewolone ciało. Wokół „Mapy i terytorium” Michela Houellebecqa

W stadium pozytywnym (…)  uznajemy za niemożliwe uzyskanie pojęć absolutnych; wyrzekamy się badania pochodzenia i przeznaczenia wszechświata oraz poznawania wewnętrznych zjawisk; usiłujemy natomiast wykrywać ich prawa, to znaczy ich stosunki, następstwa i podobieństwa, posługując się wyłącznie rozumowaniem i obserwacją.

August Comte „Metoda pozytywna w 16 wykładach”

Houellebecq po raz pierwszy odwiedził Polskę podczas studiów agrotechnicznych, jakoś w latach 80. Odbył wówczas praktyki w PGR-ze. Wyniósł z tej wizyty przekonanie, że realny socjalizm jako system gospodarczy jest zupełnie bez sensu. „Tutaj nikt nie pracował” – stwierdził krótko.

Sam Houellebecq zwykł pracować sporo. W liceum celował w naukach ścisłych. Potem siedem lat przygotowywał się do egzaminu wstępnego do którejś z francuskich Grand Écoles. Przed samym egzaminem stchórzył i poszedł na tę agrotechnikę. Następnie pracował „w zawodzie” jako inżynier i zajmował się informatyką. Wszystko to przeplatał fazami poważnej depresji oraz niepowodzeniami w życiu osobistym. Sporo czasu spędził na leczeniu psychiatrycznym i tworzeniu poezji. Wreszcie napisał kilka książek, a w zeszłym roku dostał Goncourtów za „Mapę i terytorium”. Tyle pokrótce o jedynym Francuzie godnym miana kontynuatora wielkiej francuskiej powieści realistycznej.

Houellebecq to pisarz sumienny i solidny. Ale nie epatuje myślową skrupulatnością. Raczej ją ukrywa. Z lubością natomiast zabawia się w „epatowanie burżuazji”. Instrumentarium ma całkiem pokaźne: labilne życie osobiste, nieświeży wygląd, naturalistyczne opisy ostrych scen erotycznych, inwektywy pod adresem islamu. I styl pisarski, w którym precyzję łączy z dosadnością, dzięki czemu momentami osiąga efekt językowy zbliżony do raportu z sekcji zwłok. Co prawda, z książki na książkę, Houellebecq epatuje coraz mniej, a w „Mapie i terytorium” prawie całkiem odpuścił, ale chęć patrzenia na jego pisarstwo przez pryzmat „kontrowersyjności” jest wciąż przeogromna.

Houellebecq woli epatować w książkach niż w wywiadach. Dlatego warto słuchać jego bezpośrednich wypowiedzi. Co prawda często odpowiada lakonicznie, mamrocze i potrafi zasnąć przy zbyt długo zadawanym pytaniu (tak było w jednym wywiadzie dla francuskiej telewizji), ale co do zasady jest prostolinijny i chętnie tłumaczy swoje pobudki. Podczas bytności w Polsce w roku 2008 został zapytany, czy jest raczej romantykiem przerażonym upadkiem wartości, czy ogarniętym obsesją seksu nihilistą. Odpowiedział: „Nie rozumiem tego pytania. Jestem realistą. Wszyscy wielcy francuscy poeci romantyczni, na których się wychowałem, byli jednocześnie romantykami i pornografami. Ton moich książek jest po prostu taki, jak moje kulturowe uniwersum”.

Marks, żeby zrozumieć rodzący się kapitalizm, czytał Balzaka. Wykażmy się wobec Houellebecqa podobnym zaufaniem, weźmy za dobrą monetę jego zapewnienia o realizmie i zamiast dziwować się nad obrazowaniem w jego książkach, zastanówmy się, czemu jego zdaniem rzeczywistość tak wygląda.

Krótka teoria reifikacji

Wyznawca Lukácsa powie, że w stadium rozwiniętego kapitalizmu „fetyszyzm towarowy” dotyka wszelkich rejestrów życia społecznego. Houellebecq dodaje – a estetyzacja „stylów życia” nas przed tą reifikacją nie uchroni. W każdej z jego powieści postaci opierają swoją podmiotowość na szeroko rozumianej estetyzacji. Mówiąc językiem MacIntyre’a, bohaterowie przyjmują „estetyczny sposób życia”, co jest równoznaczne z „próbą zatracenia się w bezzwłoczności teraźniejszego doświadczenia”. Houellebecq pokazuje, jak relacje interpersonalne, a w konsekwencji więzi emocjonalne, ulegają na skutek powyższego zetleniu.

Ostateczne stadium (do którego bohaterowie Houellebecqa dochodzą już w latach pacholęcych) to takie, w którym relacje międzyludzkie są tak mocno „zapośredniczane” przez utowarowione pojęcia i wartości, że sami ich aktorzy stają się towarami. Houellebecq pisał o tym we wczesnych książkach („Poszerzenie pola walki” i przede wszystkim „Cząstki elementarne”). Suflował tam bohaterom, mówiąc w efekcie wprost do czytelnika. Uprawiał publicystykę tak natrętnie, że momentami marginalizował fabułę. W „Możliwości wyspy” się uspokoił, a w „Mapie i terytorium” widać już diametralną zmianę formy przekazu. Przycichł. Nie jest już tak zaborczy, pozwala postaciom mieć swoje zdanie i swoje odmienności. Ale treść przekazu została ta sama.

Zostawmy na chwilę Houellebeqowską reifikację i zobaczmy, jak pisarz widzi śmierć.

Letarg

„Życie zaczyna się po pięćdziesiątce, taka jest prawda; ale również prawdą jest to, że kończy się po czterdziestce” – dowiadujemy się z „Możliwości wyspy”. Na pierwszy rzut oka żarcik raczej głupawy, dialektyka na poziomie bon-vivanta z cocktail-baru. Natomiast gdy zwizualizować sobie płaszczyzny życia i śmierci, o których mowa w tym bon mocie, pojawia się coś niepokojącego. Te płaszczyzny są współwystępujące, ludzka egzystencja jest półprzezroczysta, półmartwa. Letargiczne życie, skażone już u narodzin przez perspektywę śmierci, jest obrazem bardziej przejmującym niż Heideggerowskie „bycie ku śmierci”. Bardziej też dewastuje jednostkę.

Ale nie ma co liczyć na to, że się poddamy i w ten sposób unikniemy cierpienia. Bo, zdaniem Houellebecqa, mimo wszystko nie chcemy umierać: „Niestety, brak chęci do życia nie wystarcza, by mieć ochotę na śmierć” („Platforma”).

Teraz, pamiętając o naszej kondycji, wróćmy do reifikacji i połączmy wnioski.

Marks & Matrix. Chomiczy kołowrotek

Tkwiąc w indywidualnych letargach, przestajemy być dla siebie nawzajem podmiotami. Wbrew wizji „humanistycznej” świadomość śmiertelności (a właściwie ciągłego „uśmiertelniania”), nawet tak opresyjna, nas nie uczłowiecza. Przeciwnie – dehumanizuje. Czy taką sytuację można wytrzymać? Otóż nie można. I właśnie w związku z niemożebnością tak zarysowanej egzystencji przychodzi nam w sukurs humbug oferowany przez rzeczywistość społeczną – mianowicie ułuda decyzyjności i „możliwości wyspy”, możliwości szczęścia. System społeczny – Wielki Dehumanizator – dba o to, by stwarzać jednostce warunki do osiągania szczęśliwości (opartej w głównej mierze na indywidualizmie), a przez to daje jej pozór sprawczości.

Wizja Houellebecqa jest bliska przestrodze Herberta Marcuse’a przed państwem dobrobytu, zgodnie z którą „wolność” jest stosowana jako potężny instrument dominacji, a wybór między dobrami i usługami nie daje żadnej swobody, jeśli te dobra i usługi sprawują kontrolę nad naszym życiem, podtrzymując strach i alienację.

Ale Houellebecq posuwa się nieco dalej. Po pierwsze, jego zdaniem inteligentny człowiek (a z tej klasy rekrutują się nieodmiennie bohaterowie jego książek) prędko orientuje się, że angażowanie się w grę proponowaną przez liberalne państwo dobrobytu jest niczym więcej niż „grą na zabicie czasu”. Dzięki tej szacunku godnej trzeźwości nie ląduje on w meta-konsumerskim kołowrotku, ale za to pozbawia się szansy na „skredytowane szczęście”, które w wypadku otępiałego konsumenta wynika z niegasnącej nadziei na otrzymanie kolejnych, tym razem „prawdziwych” nagród.

Po drugie, Houellebecq wprowadza do klasy wyróżników, które pozwalają zidentyfikować „wygranych” i „przegranych”, seks. Jak każe stwierdzić głównemu bohaterowi w „Poszerzeniu pola walki”:

„Z pewnością, mówiłem sobie, w naszych społeczeństwach seks faktycznie stanowi drugi system różnicowania, całkowicie niezależny od pieniędzy; i jako system różnicowania funkcjonuje równie bezwzględnie. Efekty działania tych dwóch systemów są zresztą dokładnie takie same. Podobnie jak niepohamowany liberalizm ekonomiczny, i z analogicznych powodów, liberalizm seksualny wytwarza zjawisko skrajnej pauperyzacji. Niektórzy uprawiają miłość codziennie; inni pięć czy sześć razy w życiu albo nigdy. Niektórzy uprawiają miłość z dziesiątkami kobiet; inni z żadną. To właśnie się nazywa «prawem rynku»”.

Tym samym, rozumiany zgodnie z kanonem liberalno-indywidualistycznym seks „poszerza pole walki” i staje się kolejnym narzędziem ekonomii alienacji.

Podsumowując, gdy zdobywamy społecznie uznawane dowody „szczęśliwości”, w oczy zagląda nam oczywistość pustki. Gdy dowodów tych nam się odmawia, popadamy w intersubiektywną pauperyzację. Co równie niemiłe, jesteśmy zawiedzeni rzekomą przegraną, a zawód przywdziewa oblicze frustracji. Bohaterowie książek Houellebecqa zasilają sprawiedliwie obie grupy – pozornych szczęśliwców i przegranych. Wszyscy pozostają jednako nieszczęśliwi i pospołu, pogrążeni w letargu (choć znerwicowani) wirują w kole nic nie znaczących zdarzeń.

Egzystencjalne konsekwencje dziadostwa

Człowiek obdarzony poczuciem dystansu wobec swojego człowieczeństwa mógłby, przy tak zakreślonym polu działania, machnąć ręką i zaznać ukojenia w solidnym, niezmiennym świecie rzeczowego fetyszu. Ta chętka, realizowana na wiele sposobów, a w swym rdzeniu nieodległa od filozofii cyberpunku, przewija się stale w książkach Houellebecqa. Szczególnie w „Mapie i terytorium” jest obecna w wielu rytuałach i afiliacjach głównego bohatera.

Tyle tylko, że zdaniem Houellebecqa ta droga też jest zamknięta. Przedmiotów jest co prawda coraz więcej, ale są nam niewierne, niestałe, ulegają degeneracji i przez to nie dają poczucia pewności i zakotwiczenia.

Jak wyjaśnia w jednym z wywiadów: „Ja zarabiałem początkowo na życie, przygotowując programy komputerowe, i byłem zaszokowany, kiedy się dowiadywałem, że te programy były tworzone po to, żeby zastąpić inne programy, zupełnie nieźle działające. Otóż mój konserwatyzm polega na ogromnej niechęci do tego, by próbować zmieniać czy zastępować rzeczy, które zupełnie nieźle działają. Bo w ludzkim świecie i tak mało jest rzeczy, które działają”. I ustami głównego bohatera w „Mapie i terytorium”, niejakiego Michela Houellebecqa, dodaje: „Nie byłem w pełni szczęśliwy we wszystkich aspektach życia, ale miałem przynajmniej tyle: mogłem regularnie kupować nową parę swoich ulubionych butów. To zarazem mało i dużo, zwłaszcza jeśli człowiek prowadzi dość ubogie życie osobiste. I nawet ta prosta radość została mi odebrana. Po kilku latach moje ulubione produkty znikły z półek, najzwyczajniej w świecie zaprzestano ich produkcji”.

Jakby nie patrzeć – jest źle, a nawet beznadziejnie. Jak powiada w którymś z wywiadów Houellebecq: „To jest kapitalizm, który w pogoni za zyskiem już niczego nie tworzy, ale produkuje wyłącznie napięcia ekonomiczne na taką skalę, że mogą doprowadzić do kryzysu, który ten system zniszczy”. Być może więc jedyna nadzieja w społecznej rewolucji, ale my zobaczmy, co (i czy cokolwiek) pisarz proponuje jednostkom.

„Czy jest na sali lekarz?”

Moim zdaniem Houellebecq pytany o recepty na tak tragiczną sytuację, świadomie, a wręcz z lubością, wypisuje nam nic nie dające paliatywy. W którymś z wywiadów z poważną miną stwierdza: „Nasza epoka jest epoką depresji psychicznej. Ale ja widziałbym lepsze wyjście od kozetki psychoanalityka. Gdyby na przykład Kościół katolicki uznał akt seksualny za święty i pobożny, bez ustalania zewnętrznych warunków jego przeżywania, gdyby uznał ludzką seksualność samą w sobie za sakramentalną, rytualną, mistyczną, osiągnąłby wielki sukces we współczesnym świecie. Uczyniłby ludzi w najprostszy, najbardziej naturalny sposób szczęśliwymi”.

Ale jaki w tym sens, skoro, rekonstruując Houllebeqowskie historie, widzimy, że seks uwolniony z moralno-emocjonalnego gorsetu jest kolejnym narzędziem pauperyzacji i nie leczy, ale wzmaga poczucie alienacji? Trudno tej recepty nie traktować jako sardonicznego żartu.

Niektórzy chcieliby widzieć w Houellebecqu mistyka upatrującego zbawienie w ostatecznym unurzaniu się w grzechu. Oto przykład: „Houellebecq jest bardziej rewolucyjny niż wszyscy lewacy. Oni szukają tymczasowych dróg ucieczki, chcą zatrzymać liberalizm na tym czy innym polu. On ma pomysł znacznie bardziej radykalny: dożyć tej degrengolady do końca. Uczciwie przyznać się do tego, co z nas zrobił zachodni świat, znieść jego wszystkie upokorzenia i popełnić wszystkie jego grzechy. I kiedy dotkniemy dna – narodzi się nowy człowiek. (Albo popełni się samobójstwo)” (Magdalena Miecznicka, „Dziennik”, 9.06.2008).

Obawiam się, że zdaniem Houellebecqa w takiej sytuacji ani nie narodzi się nowy człowiek, ani nie powiesi się człowiek stary. Po prostu zwiększy się poziom absmaku, pogłębi egzystencjalny katzenjammer. I tyle.

Jeszcze inni z subtelności Houellebecqa chcieliby wywieść wniosek o jakimś jego soft-hippisowskim przesłaniu: „Zastanawiam się, czy nie dałoby się czytać dzieła Houellebecqa właśnie poprzez tęsknotę za taką enklawą, gdzie króluje intersubiektywność i miłość? W przedrukowanym w «Krytyce Politycznej» wywiadzie (…) powiedział wprost, że marzy mu się ucieczka do «rzeczywistości w stylu Mary Poppins, gdzie wszystko byłoby dobrze». (…) Na płycie, nagranej z Bernardem Burgulatem, melorecytuje piosenkę «Playa Blanca», gdzie mówi o enklawie pośrodku świata. Enklawą jest też miłość – możliwość wyspy. Wzruszające to w swoim niewinnym idealizmie?” (Agnieszka Drotkiewicz, „Lampa”, 11/2008).

Byłoby miło tak go czytać, niewątpliwie. Istnieją jednak granice dopuszczalnej infantylizacji diagnozy społecznej autora.

Może więc, skoro tyle kłopotów z tym seksem, to odseksualnienie nas uratuje? Postaci naukowców obecne w książkach Houellebecqa, z pobudek ewidentnie „pozanaukowych”, pracują nad linią neoludzi, o nieludzkim stosunku do żądz cielesnych („Cząstki elementarne”, „Możliwość wyspy”). W pracach poświęconych twórczości Houellebecqa pojawiają się tezy, że tak jak Marks wierzył w emancypację ludzkości poprzez zdobycie przez masy kontroli nad środkami produkcji, tak Houellebecq widzi drogę do transcendencji poprzez przejęcie ontologii przez tak rozumianą naukę.

Tylko jak głęboko trzeba sięgnąć, by mierzyć naprawdę wysoko? Naukowiec z „Cząstek elementarnych” radzi budować świat, w którym nie cząstki, a fale są podstawą ontologii i opierając się na zasadach mechaniki kwantowej redefiniować pojęcia przyjaźni, sympatii i miłości. Obawiam się jednak, że dla większości z nas elementarnymi składnikami międzyludzkiego uniwersum pozostają cząstki, a nie fale. Innymi słowy to rozwiązanie jest interesujące, ale możliwe do zastosowanie wyłącznie przez elektryczne owce. I Houellebecq musi sobie z tego zdawać sprawę.

Na szczęście Houellebecq produkuje dobrą literaturę, a nie rozwiązania problemów cywilizacyjnych. Nie musimy więc próbować odczytywać nabazgranej recepty, lecz możemy poprzestać na lekturze opisu stadium choroby. Być może zresztą recepty nie otrzymamy nie z winy Houellebecqa, ale na przykład dlatego, że do cna zreifikowany pacjent już dawno zmarł.

Książka:

Michel Houellebecq, „Mapa i terytorium”, przeł. Beata Geppert, W.A.B., Warszawa 2011.

* Łukasz Kowalczyk, radca prawny, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 152 (49/2011) z 6 grudnia 2011 r.