Magdalena M. Baran

Polityczny gulasz

W węgierskiej polityce, niczym w dobrym gulaszu, robi się coraz pikantniej. Popularność partii rządzącej, cieszącej się tak wielką przewagą parlamentarną, z dnia na dzień spada. Powodów aż nazbyt wiele, począwszy od niepopularnych reform, przez fatalnie odbierane Orbánowe jednowładztwo, aż po coraz niższy rating wskazujący dziś na istotne ryzyko, jakie wedle specjalistów niesie ze sobą zakup węgierskich obligacji. Nie pomagają nawet – tak popularne w Fideszu – nurty prawicowe, przypominanie o potędze i chwale potomków Attyli, a nawet forsowanie przez głównego koalicjanta, Chrześcijańsko-Demokratyczną Partię Ludową (KDNP, Kereszténydemokrata Néppárt), przywrócenia Orderu Świętego Stefana. Z medialnego szumu daje się też wyłowić informacje o pierwszym węgierskim satelicie, budowie stadionów czy zacieśnianiu współpracy gospodarczej z Indiami. Jednak Węgrzy już dawno przestali trawić tę wyjątkowo niezjadliwą wersję politycznego gulaszu. Przyprawy nieciekawe, dobrego tokaju w nim brak, prawdziwego mięsa faktów nie widać, a wszystko jakieś mdłe, zagęszczone klejowatą mąką bzdury.

W geście niemal rozpaczliwym Orbán sięgnął po klasyczną już broń, czyli jedność Węgrów. Między innymi poprawie jego politycznych notowań służyć miało listopadowe pierwsze posiedzenie Rady Węgierskiej Diaspory, organizacji zrzeszającej Węgrów mieszkających w różnych częściach świata. „Jesteśmy jednością”, chciałoby się rzec, słysząc, jak premier chwali się zeszłorocznym zwycięstwem swojej partii, uznając je za najważniejszy krok na drodze do uwolnienia się od dziedzictwa komunizmu. „14 czy 15 milionów Węgrów może osiągnąć znacznie więcej niż 10 milionów” – podkreślał podczas spotkania Orbán, w ten sposób starając się sięgnąć po poparcie milionów bratanków od wielu lat żyjących na emigracji, a także po pokolenie ich dzieci i wnuków, którym należy się węgierskie obywatelstwo. Ambasadorami jakiego kraju winni jednak być członkowie Rady Węgierskiej Diaspory – Węgier czy prywatnych Węgier Orbána? Ciekawe, czy wielu spieszno do stania się przystawką na premierowskim stole…

Nie na wiele zdają się jednak te zabiegi, gdy Węgrzy coraz liczniej wychodzą na ulice miast, by regularnie demonstrować swoje niezadowolenie wobec polityki obecnego rządu, a nade wszystko samego Victora Orbána. Mamy więc węgierskich Oburzonych, pytających o prawdziwy stan gospodarki swego kraju, o skalę politycznego eksperymentu, o rzeczywisty zasięg Orbánowego dyktatu. Ostatnio po raz kolejny na ulice Budapesztu wyległy już nie setki, ale tysiące obywateli, którzy reprezentując niemal wszystkie grupy społeczne i zawodowe (od lekarzy, dziennikarzy, artystów, przez strażaków, policjantów, celników, aż po studentów, a nawet tych na co dzień nieangażujących się w „losy państwa” obywateli), protestowali przeciwko obecnej polityce rządu. Przy wtórze syren ze zdezelowanych karetek pogotowia Węgrzy domagali się ustąpienia Orbána, a także odejścia ze stanowiska znienawidzonego ministra gospodarki Gyorgy Matolcsyego. Dostało się również centrali związkowej, która zgodziła się na przeprowadzenie kontrowersyjnych zmian w prawie pracy.

Kosztem Fideszu w siłę rośnie Jobbik, najlepiej notowana w sondażach partia opozycyjna, na którą chciałoby dziś głosować 19 proc. Węgrów. Mało to optymistyczne, gdy rozczarowani obywatele gotowi są skłonić się ku ugrupowaniu stricte narodowościowemu (by nie rzec wprost – nacjonalistycznemu). Jednak premier zdaje się niczego nie zauważać i dalej warzy swój niestrawny gulasz. Czasu ma mnóstwo, wszak władza w jego ręku, a wybory dopiero w roku 2014. Pytanie jednak, jak długo może pozostawać głuchy na swoich Oburzonych? Jaki pasztet podrzucą premierowi coraz bardziej wkurzeni, a przecież nader krewcy Węgrzy?

* Magdalena M. Baran, publicystka „Kultury Liberalnej”, koordynator projektów Instytutu Obywatelskiego. Przygotowuje rozprawę doktorską z filozofii polityki.

„Kultura Liberalna” nr 152 (49/2011) z 6 grudnia 2011 r.