Jacek Wakar
13 grudnia
Miałem wtedy dziewięć lat, skończyłem je niemal dokładnie miesiąc wcześniej. Tego dnia nie zapamiętałem wyłącznie dzięki temu, że telewizja nie nadała „Teleranka”. Owszem, zwykle oglądałem go, ale nie był to w moim dziecięcym rozkładzie zajęć punkt nie do wykreślenia. Może więc wcale nie próbowałem tej niedzieli go włączać. Nie pamiętam. Pamiętam za to przemówienie Wojciecha Jaruzelskiego, nadawane co chwila, aż do mdłości. I pamiętam jakieś nienaturalne poruszenie w domu. Jakąś mobilizację w oczach rodziców, jakby teraz właśnie należało szczególnie na siebie i na wszystko wokół uważać. Niewiele z tego oczywiście rozumiałem, ale wiedziałem, że coś się stało. Tym bardziej, że w domu słyszałem zawsze prawdę. A potem w podstawowej szkole rozmawialiśmy w gronie tych wtajemniczonych w prawdę. Dziwnym trafem bez pudła wiedzieliśmy, komu można zaufać i nie myliliśmy się.
Pamiętam chowaną pod łóżkiem ojca bibułę, pamiętam ukradkowe rozmowy o tym, że w razie rewizji należy zachować się tak i tak. Wtedy do niczego nie doszło. Ojca zamknięto po demonstracji pierwszomajowej w 1984 roku. A ja już rozumiałem coraz więcej. Wspomnienie 13 grudnia, uwięzienia taty w Białołęce, wieczorów z polską poezją w warszawskim Muzeum Archidiecezji (Boże, jak Olbrychski mówił Mickiewicza, a Kolberger Norwida!), mszy księdza Jerzego Popiełuszki w kościele Stanisława Kostki z niezmiennymi apelami, by rozchodzić się w spokoju i nie reagować na ewentualne prowokacje, spacerów po Starówce dzień po zadymie, kiedy w powietrzu unosił się jeszcze odór gazu łzawiącego (mama fundowała mi lekcje historii, która działa się na naszych oczach) – to wszystko w jakiś sposób (obok zupełnie innych aktywności młodego chłopaka) zbudowało moje dzieciństwo, wpisało w pejzaż „kraju lat dziecinnych”. W jakiś sposób jestem wdzięczny losowi, że przeszedłem taki kurs dojrzewania, taką – rozłożoną na dekadę – inicjację w dorosłe życie. Może dzięki temu nie wstydzę się słowa „patriotyzm”, choć go nie nadużywam. I może dzięki temu próbuję trzymać się zasad.
Piszę w osobistym tonie, bo dla mojego pokolenia 13 grudnia jest ważną datą, chociaż jest też datą narodowej hańby, podobnie jak 4 czerwca był dniem wspólnego święta. W 30. rocznicę wprowadzenia stanu wojennego znów ścierają się ze sobą opcja przedawnienia z tą, co żąda wystawienia rachunku. Trochę nieswojo czuję się, myśląc podobnie jak szef klubu parlamentarnego PiS, Mariusz Błaszczak, ale tym razem on ma rację. Nic nie powinno zdejmować odpowiedzialności z autorów stanu wojennego. Generał Jaruzelski wystosował oświadczenie, w którym podkreśla, że za 13 grudnia wciąż przeprasza i przeprasza, ale że po raz kolejny zdecydowałby tak samo. Ma rację Czesław Bielecki, kiedy mówi, że nie było wtedy optymalnych rozwiązań, ale jednak – komuniści stanęli po tej stronie barykady, ludzie „Solidarności” po drugiej. Jaruzelski zaś dokonał takiego wyboru i pozostał wierny swojej postawie. Są tacy, budzi to mój głęboki opór, co mają go za bohatera. Inni postanawiają sztucznym piaskiem zasypywać doły, jak gdyby historyczne podziały tak łatwo można było zakłamać i w dodatku było to pożytecznym działaniem. Mówią, że Jaruzelski stanie niebawem przed całkiem innym sądem. Prawda to, ale nie zwalnia go to od ziemskiej sprawiedliwości.
Znowu jest mi niezręcznie, kiedy tak jak Jarosław Kaczyński upominam się o rozliczenie za zbrodnie komunistyczne. O tym, co się wtedy działo, przypominał przed laty film Kazimierza Kutza „Śmierć jak kromka chleba”, całkiem niedawno „Czarny czwartek” Antoniego Krauzego, a teraz „80 milionów” Waldemara Krzystka. Filmy potrzebne, każdy na swój sposób udany. Oby klasy, które na nie zaciągnięto, potraktowały je jak lekcję. Tyle że z tego przypominania niewiele wynika. Panowie Jaruzelski i Kiszczak zaś unikną nawet symbolicznego orzeczenia kary.
Powiada Czesław Bielecki, że bycie 13 grudnia po właściwej stronie było kwestią przyzwoitości. Można rzec za Herbertem – kwestią smaku. Dzisiaj niektórzy próbują zatrzeć te różnice, a jednak czas nie pozwala na zapomnienie. Jest ironią losu, że na dwa dni przed rocznicą wprowadzenia stanu wojennego na czele podupadłego SLD stanął na powrót Leszek Miller. Aparatczyk, uosobienie PZPR-owskich porządków i tradycji zarządzania państwem, w prostej linii spadkobierca dawnych partyjnych bonzów. Można byłoby spuścić nad tym zasłonę milczenia, ciesząc się, że niezdolny do nowego otwarcia Sojusz pod Millerem niechybnie pójdzie na dno. Tyle że w sumie nie ma się z czego cieszyć. Jeśli nawet kawałek polskiej polityki ma znowu twarz Leszka Millera, nie jest to wcale przyjemne oblicze. Jeśli tacy ludzie na nowo zaczynają grać pierwsze skrzypce, ci, co ich wybierają, mają 13 grudnia za chlubną datę. Myślę o nich z obrzydzeniem, tak jak nie daję młodym działaczom lewicy jak Wojciech Olejniczak, o skompromitowanym Napieralskim nie wspominam, prawa do zapominania o własnym światopoglądowym rodowodzie. To nie jest takie łatwe powiedzieć, że miało się wtedy ledwie kilka lat. Potem wpisało się jednak w ideologiczną linię stan wojenny przynajmniej usprawiedliwiającą. Dlatego nie wierzę nikomu z SLD. Jest kwestia smaku i jest kwestia pamięci. Są jeszcze ludzie, co nie zapadli na amnezję. Nic dziwnego, że chcieliby, by winni 13 grudnia za to odpowiedzieli.
* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.
„Kultura Liberalna” nr 153 (50/2011) z 13 grudnia 2011 r.