Paweł Marczewski

Tyran, błazen i mąż stanu

Śmierć w jednym tygodniu trzech tak znanych i wyrazistych postaci, jak Václav Havel, Kim Dzong Il i Christopher Hitchens, skłoniła publicystów na całym świecie do wspomnień i porównań. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że niewiele łączy koreańskiego tyrana z czołowym czeskim dysydentem, dramatopisarzem i mężem stanu oraz niegdysiejszym trockistą popierającym wojnę w Iraku i nawołującym do porzucenia religii. Zbiorowe wspominki ograniczały się zatem do prostej wyliczanki „tego lubię, a tego nie”, przywoływania dowodów na luz i bezpośredniość Havla, nabijania się z dziwactw Kima i cytowania co bardziej złośliwych tekstów Hitchensa o możnych (i pobożnych) tego świata.

Losy tych trzech ludzi łączy jednak coś istotniejszego – doświadczenie komunizmu, które każdy z nich przeżył inaczej i inne wnioski wyciągnął z tych doświadczeń. Havel poznał „siłę bezsilnych” – umiejętność podkopywania autorytarnego, totalizującego systemu przez zdecydowaną obronę wolności sumienia i ekspresji. Po latach sprawowania urzędu prezydenckiego był zapewne zmęczony pompą, salonami, celebrą, a zarazem jakoś do nich tęsknił – zapisem tych dylematów jest autobiograficzny i autoironiczny dramat „Odejścia”, który Havel zdążył jeszcze napisać na kilka lat przed tym ostatnim odejściem. Nawet jeśli nie jest to utwór dorównujący jego najwybitniejszym dziełom, to stanowi świadectwo, że czeski mąż stanu pozostał wierny lekcji wyniesionej z konfrontacji z komunistyczną władzą, a która brzmiałaby jakoś tak: „Pamiętaj, że nikt nie jest z natury i ostatecznie albo świnią, albo aniołem”.

Chociaż Hitchens też sprzeciwiał się wszelkiemu totalitaryzmowi, sam sprzeciw był dla niego ważniejszy niż obrona pluralizmu. Co prawda, jak pisze w autobiografii „Hitch 22”, już pierwsza rozmowa z Jackiem Kuroniem w 1976 roku pozbawiła go złudzeń co do trockizmu, lecz pragnienie jasnego podziału na dobrych i złych towarzyszyło mu do samego końca. Tyle że ostatnio źli byli nie twardogłowi, kunktatorscy komuniści z Bloku Wschodniego, lecz atakujący zachodnią wolność muzułmanie; dobrzy zaś wszyscy, którzy twierdzili, że stają w jej obronie.

I wreszcie Kim Dzong Il – ekscentryczny satrapa w ciemnych okularach, jeden z ostatnich dyktatorów odwołujących się do jakiejś wersji ideologii komunistycznej. Znamy o nim głównie plotki – o rozwiązłości, przepychu, obsesjach graniczących z chorobą psychiczną. Trudno uwierzyć, by żywił niezachwiane przekonanie o słuszności komunizmu. Mimo wszystko jednak pozostaje przypadkiem szczególnym. XX wiek pokazał, że kiedy marksizm staje się wyłącznie ideologią podtrzymującą interesy klasy rządzącej, zaczyna podcinać swoje własne korzenie. Zamiast „skoku do królestwa wolności” zaczyna szykować skok w przepaść. Jeśli w Korei komunizm rzeczywiście służy wyłącznie podtrzymywaniu i przekazywaniu władzy, to ten azjatycki kraj w jakimś sensie zadaje kłam tej lekcji.

Mąż stanu, którego do samego końca trapiły błogosławione wątpliwości; błazen spragniony jasnych podziałów; satrapa, który odwrócił się plecami do XX wieku – to różne, śmieszne, straszne i godne podziwu, oblicza człowieka konfrontowanego z komunizmem.

* Paweł Marczewski, doktor socjologii. Pracuje w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Kultury Liberalnej” i „Przeglądu Politycznego”.

 „Kultura Liberalna” nr 154 (51/2011) z 20 grudnia 2011 r.