Jacek Wakar

 Havel

Widzę to: ludzie nad kuflami z piwem, nad posiłkami w praskich knajpach przestają jeść i pić, bo właśnie się dowiedzieli. Relacje z Pragi brzmią patetycznie, a jednak wierzę w nie całkowicie. Kiedy dowiedziałem się o śmierci Václava Havla, poczułem zwykły, ale niczym nie wymuszony smutek. Było tak, jakby umarł ktoś odległy, a jednak bardzo bliski. Następnego dnia w gazetach zobaczyłem zdjęcia. Havel umierał zniszczony długą chorobą, na fotografii z Dalajlamą wciąż się uśmiecha, ale nie ma w nim dawnego żaru. Jest za to godność i klasa, jakby odchodził również we właściwym tylko sobie stylu.

Widziałem go tylko raz – na premierze „Odejść”, jego ostatniej sztuki, w warszawskim Teatrze Ateneum. Spektakl Izabelli Cywińskiej był fatalny, dramat zamierzony jako rozliczenie Havla z polityką, jako relacja z jego rozczarowania i zaprojektowany niczym Szekspirowski „Król Lear”, też okazał się porażką. Pisałem potem o spektakularnej katastrofie, piętnując jednak przede wszystkim przedstawienie. Napisano po śmierci czeskiego bohatera, że swoją twórczość poświęcił na rzecz polityki. Zmienił swój kraj, czeskie społeczeństwo, naznaczył sobą naszą cześć Europy, ale też jako artysta na tym stracił. Choć oczywiście dziś nie ma to prawie żadnego znaczenia. Patrzę na serię zdjęć Havla, czytam wspomnienia jego przyjaciół i myślę sobie, że to był piękny człowiek. A skoro tak, pal licho sztukę!

Bodaj Mariusz Szczygieł napisał, jak bardzo zazdrościł Czechom prezydenta Havla. Karierę zrobiło hasło „Havel na Wawel”, pokazujące, że chociaż w swym idiotycznym zadufaniu częstokroć pobłażliwie traktowaliśmy „pepików”, czasami stać nas było na trzeźwy osąd. Nie mieliśmy przecież po 1989 roku za prezydenta postaci tej miary. Ilu polskich polityków wytrzymałoby porównanie z Havlem? Może ze trzech, i wcale niekoniecznie tych, którzy dziś afiszują się łączącą ich z Vaszkiem przyjaźnią.

Mawiał, że politykę trzeba robić sercem i udowadniał, że to możliwe. Pokazywał, że humanista nie musi zgubić się jej bezdusznym mechanizmie. A przy tym nigdy nie zgubił naturalności. Do legendy przeszły piwa, na które zapraszał swych gości już za czasów prezydentury. Pamiętam, jak zazdrościliśmy Czechom przywódcy, który idzie na piwo ze Stonesami. Po pierwsze dlatego, że do Pragi przyjeżdżali wtedy tacy muzycy, a po drugie – bo Havel znalazł z Jaggerem i Richardsem wspólny język, pokazując, że polityk również może być człowiekiem. To była godna zapamiętania nauka.

Usłyszałem o nim w końcu lat 80., gdy jako jeszcze niepełnoletni trafiłem do warszawskiego Teatru Powszechnego na słynne przedstawienie jego jednoaktówek. Spektakl Feliksa Falka wrócił wtedy na afisz. Zagrano go najpierw krótko przed stanem wojennym, potem oczywiście zdjęto. Stał się żelaznym punktem repertuaru Teatru Domowego, a wtedy wrócił w glorii wydarzenia. I był nim, choć mnie wtedy bardziej podobał się grany w Teatrze Polskim Kazimierza Dejmka Mrożek. A z wieczoru w Powszechnym zostało poczucie, że Havel swymi skromnymi utworami i własnym losem buduje z nas wspólnotę. Bo Havel już był wtedy Havlem, wszyscy dokładnie wiedzieli. Jego historia przekroczyła granice komunistycznego obozu. W proteście przeciw uwięzieniu pisarza dedykowaną mu „Katastrofę” napisał Samuel Beckett. Ten tekst, rozpięty między uprzedmiotowieniem ofiary a obroną jej człowieczeństwa, do dziś robi kolosalne wrażenie.

Wtedy w Powszechnym poznałem niejakiego Ferdynanda Wańka – bohatera, który dla czeskiej kultury dysydenckiego kodu jest jak ojciec założyciel, fundator najważniejszego dla niej mitu. Kto zacz? Pisarz na indeksie, poruszający się z konieczności po obrzeżach oficjalnego obiegu, po odsiadce chcący przynajmniej spróbować wrócić do w miarę normalnego życia. Havel wymyślił go od podstaw, ale też wyposażył go w cechy własne, pozwalając, by traktowano Wańka jako alter ego dramaturga. A potem zdarzyło się coś niezwykłego: Waniek przestał być własnością samego Havla, podchwycili i przechwycili go inni autorzy – Pavel Kohout, Pavel Landovsky, Jiri Dientsbier. Ferdynand stał się czeskim everymanem czasu zniewolenia. Wchodził w coraz to inne środowiska ze swym nieśmiałym uśmiechem, odpowiadał półsłówkami, patrzył, słuchał i się dziwił. Z czasem okazywało się, że przeglądamy się w nim wszyscy.

Gdybym miał wybrać jeden utwór Havla, wskazałbym bez najmniejszych wahań na „Audiencję”. Pierwsza jednoaktówka z Wańkiem w roli głównej jest bowiem prawdziwym arcydziełem, czas nie wyrządza mu najmniejszej szkody. Oto Waniek pracuje w browarze, tocząc beczki z piwem. Zaprasza go do swej kanciapy stary Browarnik i przy piwie wprowadza w zakładowe układy, jednocześnie próbując złamać. W „Audiencji” mistrzowsko operuje Havel pełnym zapętleń językiem, chociaż jesteśmy w komediowym rewirze, tworzy klimat osaczenia. Choć całość nie przestaje być zabawna, co pokazali w klasycznej inscenizacji Mariusz Benoit (Waniek) i Kazimierz Kaczor (Browarnik). W „Audiencji” znać, że Havel patrzył na świat ze stoickim spokojem, że nawet więzienie i represje, które przeżywał wtedy i później, go nie zmieniły. Stąd sympatia zarówno do Wańka, jak i Browarnika. Wciąż dźwięczy mi w uszach: „Nie bądź pan smutny” Browarnika. Kazimierz Kaczor mówił to genialnie. Nie wiem, może to zdanie to klucz do Havla. Nie bądź pan smutny. Mimo wszystko.

* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.

„Kultura Liberalna” nr 154 (51/2011) z 20 grudnia 2011 r.