Jarosław Kuisz

Niedosyt obopólny

Przedsmak

Pierwsze wiadomości były niepokojące. „To najsłabszy z książkowych wywiadów z Mistrzem” – rozniosło się po Nowym Świecie i okolicach. „Niemożliwe!” – protestowali wciąż liczni wyznawcy, dla których najważniejsze było, że wielkie milczenie znów zostało przerwane. Przecież od 1995 roku Tadeusz Konwicki nie opublikował ani jednego tomu premierowej prozy.

Prawda. Czasem jeszcze można spotkać pisarza, gdy, trochę jak ruchomy pomnik, przygarbiony, na chudych nogach, przemierza główne ulice Warszawy. Ale nikt poważny nie odważy się rozmawiać z pomnikami. Przemysław Kaniecki odważył się. Po klasycznym wywiadzie-rzece, prowadzonym „żelazną ręką” przez Stanisława Beresia w latach 80., po ciekawych rozmowach o kinie Katarzyny Bielas i Jacka Szczerby z lat 90. Kaniecki zagrał wysoko. Zagrał o wszystko. Czy wygrał?

Zacznijmy od tego, iż żyją jeszcze w Warszawie czytelnicy, dla których „W pośpiechu” nie będzie podlegać tradycyjnym ocenom. Życzliwi recenzenci – wychowani na łże-dziennikach, onirycznych powieściach oraz nowatorskich filmach – dawno, dawno temu wybaczanie ludzkich słabości wpisali w swoje skromne biografie czytelników. Mają oni jednak swoje przyrodzone prawa. Na przykład prawo do dobrze zredagowanej książki. Trudno tolerować w opublikowanym wywiadzie te momenty, w których rozmowa zwyczajnie się nie kleiła. Nie ma też poważnego uzasadnienia dla nieocenzurowania ewidentnych powtórzeń. Zaczepno-obronny tytuł może sugerować , że świadomość problemu była wydawcy nieobca. Ciekawsze fragmenty rozmowy dają bowiem pojęcie o tym, jak interesująca mogłaby być całość, gdyby została poddana czysto rzemieślniczym zabiegom.

Szkoda. Tadeusz Konwicki, jak zawsze, przekonuje, że nie ma nic nowego do powiedzenia, że wszystko już napisał i nakręcił – i jak zawsze on wie, że my wiemy, że to nieprawda. Oto co jakiś czas w rozmowie wynurzają się potencjalnie zajmujące tematy. O dzisiejszej Rosji, o przemianach we współczesnej polskiej kulturze, o Polsce po katastrofie w Smoleńsku i obserwowanych demonstracjach na Krakowskim Przedmieściu… Autor „Małej apokalipsy” ma swoje zdanie na każdy ważny dla czytelników temat i wprost wyrywa się do odpowiedzi. I… „Jakbym panu powiedział, co ja naprawdę myślę, toby pan spadł z tego fotela” (s. 128). I kropka. Wszystko kończy się na robieniu smaku, niestety. Wraz z kolejnymi stronami kurtuazyjnie tolerowana przez Kanieckiego dyskrecja wydaje się coraz bardziej brakiem klucza do ciekawej, wciągającej dla Konwickiego rozmowy.

Od rozmowy do rozmowy

Przejście od rozmów Beresia do rozmów Kanieckiego w sposób niezamierzony daje jednak (niedoskonałe) pojęcie o tym, co dokonało się w polskiej kulturze. Przypomnijmy, że Konwicki w lata 90. wszedł lepiej niż większość pisarzy. „Czytadło” i „Pamflet na siebie” były książkami, na które naprawdę czekano. Późniejsza rezygnacja z pisania, jak powiedział Konwicki już wcześniej Annie Bikont i Joannie Szczęsnej, związana była tyleż ze zwątpieniem w rolę pisarza po 1989 roku, co z powodami czysto osobistymi.

To jednak skłania do zastanowienia się nad pewnym zjawiskiem. Przełom 1989 roku przynosi dezorientację lwiej części przedstawicieli elit kulturalnych PRL. Nagły spadek nakładów książek czy absencję w kinach na seansach większości polskich filmów tłumaczono sobie często jako nieumiejętność podjęcia dialogu z publicznością po zlikwidowaniu Głównego Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk. Boleśnie dostrzegano spadek zainteresowania dla kultury wysokiej. Idealizowano czasy, w których odbiorcy w mig odczytywali aluzje i puszczanie oka czy ustawiali się w długich kolejkach po nowości prozatorskie. Kultura popularna tryumfalnie zaczęła swoje nieocenzurowane życie, a polscy intelektualiści od 1995 roku, by obniżyć sobie ciśnienie, zaczytywali się kolejnymi wydaniami „Buntu mas” José Ortegi y Gasseta.

Dziś widzimy, że przypisywano sobie nazbyt dużą winę. Specyfika prostowania się kultury po wykrzywieniach PRL niewątpliwie istniała, jednakże zamęt wśród elit wcale nie był zjawiskiem lokalnym. Z perspektywy lat widzimy, iż w całej kulturze Zachodu zachodził proces podawania w wątpliwość istoty dotychczasowego nauczania i standardów sztuki wysokiej. Pytanie o to, czy rzeczywiście „wzorce doskonałości podporządkowano wymogom użyteczności” (jak to określił niedawno Frank Furedi) i nastąpiła jakaś nowa odsłona kapitulacji elit wobec kultury masowej (jak znacznie wcześniej podejrzewał Nicolas Chiaromonte) – zadawane jest dziś niemal unisono przez autorów z całego globu. Tym samym sprawy polskie okazały się tylko fragmentem większej całości.

Ponad głowami rodziców

 Gdy porównamy zatem rozmowy z „Pół wieku czyśćca” oraz „W pośpiechu”, wyraźnie widać także przejście od Wielkich Spraw Historii do mikrohistorii. Drogę od ostatecznego demontażu resztek po marzeniach o Wielkiej Utopii do małych spraw rodzinnych w XXI wieku, a nawet od zdyscyplinowanej rozmowy (na ile to było przy udziale „dygresyjnego” Konwickiego w ogóle możliwe) do rozłażącej się w szwach pogawędki. To zmiana ważna, bo jednocześnie – godząc się na rozmowę – legendarny pisarz zwrócił się do następnego pokolenia, niejako „ponad głowami” rodziców.

Teraz prowadzi rozpisaną na XII rozdziałów pogawędkę z wnukami. Założył przy tym, że o wielu problemach czy osobach należy opowiedzieć od początku. Pół-żartem, pół-serio przyjmuje ignorancję młodych w sprawach dla jego pokolenia niegdyś zasadniczych. Przypomina zadającemu pytanie Kanieckiemu nie tylko niuanse życia „za komuny”, ale także choćby to, na czym polega spór o kreacjonizm. Żal, że ten pomysł na międzypokoleniowy pojedynek nie został należycie wykorzystany. Kaniecki przyjął bowiem strategię „rozmowy z Mistrzem” niemal na kolanach, a przy okazji kilkakrotnie daje się złapać na poważnej ignorancji. O międzypokoleniowych zmaganiach, dzięki którym dwaj interlokutorzy ku własnej radości znajdą się dalej niż na początku rozmowy, mowy zatem być nie może.

Na marginesie dodajmy, iż – jeśli nie jest to tylko zabieg retoryczny – dziwią niektóre zdziwienia pytającego (na przykład tym, że pisarz nie był członkiem pierwszej „Solidarności”; poważne, ideowe podłoże tej powściągliwości pisarz wyłożył przecież in extenso Beresiowi). Może to tylko wynik konwencji rozmowy. Bez wątpienia Kaniecki zna przecież twórczość Konwickiego znakomicie.

Właściwe pytania?

 Warto zwrócić uwagę na jeszcze jedno. W tych porwanych, nierównych rozmowach pisarz wciąż przypomina, iż tonacja serio zachowuje swoje miejsce, lecz niekoniecznie tam, gdzie tego wymaga publiczna celebra. Pułapki konwenansów w historii ludzkości nigdy nie znikają. Konwicki odżegnuje się zatem od „brązowienia” i wymaga od rozmówcy kąśliwych, trudnych pytań. Właśnie to żądanie jest „W pośpiechu” ponawiane dosłownie co kilka stron.

Tym samym pisarz domaga się od następnego pokolenia, jeśli już nie uczenia się na konkretnych błędach poprzednich pokoleń (czytaj: jakiego takiego rozeznania w historii najnowszej), to chociaż wiedzy o uniwersalnych zawiłościach ludzkiej natury i zdecydowanie krytycznego stosunku do rzeczywistości. Przecież w Europie Środkowo-Wschodniej wielokrotnie płacono przede wszystkim za antropologiczną naiwność i geopolityczne złudzenia. Dlatego tak często mówi on do Kanieckiego: „Pan patrzy bardzo przenikliwie, ale pytania pana są na razie wątłe”. Niestety, Konwicki nie zmieni zdania aż do końca.

A przecież sędziwy pisarz żąda gry o wyższą stawkę i warto potraktować to jako przesłanie książki. To jednocześnie zwyczajne pytanie skierowane do tych, którzy za pośrednictwem filmów i prozy dawno, dawno temu polubili przebywanie w towarzystwie Mistrza… Czy naprawdę wiemy, o co chcielibyśmy Konwickiego dziś zapytać?

Książka:

Tadeusz Konwicki, „W pośpiechu”, Czarne, Wołowiec 2011.

* Jarosław Kuisz, redaktor naczelny „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 155 (52/2011) z 27 grudnia 2011 r.