Łukasz Pawłowski

 Republikanin na prezydenta, czyli sztuka ograniczonego wyboru

W 2008 roku setki tysięcy rozentuzjazmowanych Amerykanów wykładało z własnych kieszeni 50, 100, 200 dolarów, by wesprzeć kampanię polityka, który obiecał radykalnie zreformować ich kraj. Chodzili od domu do domu, by przekonywać sąsiadów do głosowania na ich kandydata, wysyłali maile do znajomych, wyrażali swoje poparcie na portalach społecznościowych, oblepiali zderzaki samochodów i okna domów naklejkami z jego nazwiskiem, wreszcie – po ostatecznym sukcesie – stali po kilkanaście godzin przed Białym Domem, by zobaczyć wyprowadzkę byłego lokatora i zaprzysiężenie nowego.

Trzy lata później Stany Zjednoczone ponownie wkraczają w rok wyborów najważniejszego państwowego urzędnika na świecie. Śladów po dawnej euforii pozostało niewiele, a na powtórkę wielkiej społecznej mobilizacji nie ma szans. Zwolennicy radykalnych reform gospodarczych otwarcie deklarują swoje rozczarowanie prezydentem i szukają nadziei poza głównym nurtem polityki, w ruchu Occupy Wall Street; umiarkowani wyborcy Obamy trwają przy nim bez większego entuzjazmu, niepewni, czy w listopadzie oddadzą na niego głos.

Lista zarzutów wobec prezydenta jest długa: brak reformy systemu bankowego, bliska współpraca z finansowym establishmentem, brak inicjatywy w sprawie zamknięcia amerykańskiej bazy w Guantánamo, brak postępów w relacjach na Bliskim Wschodzie (bo mało kto uwierzy, że wycofanie wojsk amerykańskich z Iraku było spowodowane „zakończeniem misji”, polegającej na wprowadzeniu demokracji i zapewnieniu mieszkańcom bezpieczeństwa), brak strategii dla Afryki Północnej, bardzo słabe relacje z Pakistanem, klęski wizerunkowe w stosunkach z Iranem (takie jak choćby utrata samolotu szpiegowskiego nad terytorium tego kraju i fatalna reakcja Białego Domu, który ustami prezydenta Obamy zwrócił się do władz irańskich „z prośbą” o zwrot zguby) itd.

Na pierwszy rzut oka sytuacja prezydenta jest więc tragiczna, ale wystarczy przyjrzeć się nieco uważniej, by dostrzec, że nie jest aż tak źle. Długość powyższego zestawienia niepowodzeń przytłacza jedynie z pozoru, bowiem już dziś jest niemal pewne, że polityka zagraniczna i wszystkie związane z nią kwestie będą miały w nadchodzącej kampanii znaczenie drugorzędne. Jeśli w ciągu najbliższych miesięcy nie dojdzie do kolejnego poważnego zamachu i/lub Amerykanie nie zaangażują się w nowy konflikt zbrojny, polem walki o przyszłą prezydenturę będzie przede wszystkim polityka ekonomiczna.

Faktem jest, że i w tej dziedzinie prezydent Obama nie może pochwalić się oszałamiającymi sukcesami. Stopa bezrobocia – czyli najbardziej medialna ze wszystkich statystyk ekonomicznych – spadła co prawda do najniższego od blisko trzech lat poziomu 8,6 proc., ale to nadal więcej niż 7,8 proc. w styczniu 2009 roku, kiedy Obama zaczynał swoją prezydenturę. Pozostałe dane dotyczące amerykańskiej gospodarki – takie jak wzrost PKB, deficyt w handlu zagranicznym, wysokość długu publicznego – także nie wyglądają najlepiej.

A jednak, mimo tych nienajlepszych wyników, reelekcja prezydenta jest wciąż bardzo prawdopodobna, a to ze względu na słabość jego konkurentów. Członkowie Partii Republikańskiej, którzy już od kilku miesięcy rywalizują o uzyskanie oficjalnego poparcia swojego ugrupowania w wyborach prezydenckich, jak dotychczas skupiali się przede wszystkim na pogrążaniu swoich konkurentów i samych siebie. Na pierwsze miejsce w sondażach raz po raz wskakiwali kolejni kandydaci, szybko je jednak tracąc na skutek kolejnych wpadek medialnych lub skandali obyczajowych. Oto kilka przykładów.

Biznesman Herman Cain, który przez kilka tygodni cieszył się najwyższym poparciem, wsławił się całkowitą ignorancją w sprawach polityki zagranicznej (zapytany w wywiadzie telewizyjnym, czy popiera politykę Obamy w Libii, długo milczał, tłumacząc, że musi sobie przypomnieć, o co chodzi z tą Libią) oraz oskarżeniami o molestowanie seksualne pracujących dla niego kobiet. Z dalszej walki zrezygnował po ujawnieniu kolejnego, wieloletniego romansu. Gubernator Teksasu Rick Perry – swego czasu także lider sondaży – swoje szanse pogrzebał, kiedy podczas debaty telewizyjnej zapowiedział zlikwidowanie trzech instytucji rządowych, a następnie nie potrafił wymienić których. Michele Bachman wywołała skandal, twierdząc, że tegoroczne trzęsienie ziemi w stanie Virginia oraz huragan Irene to kary Boga za nadmierne wydatki amerykańskiego rządu. Przewodzący obecnie w sondażach Newt Gingrinch zasłynął z kolei swoją obroną małżeństwa jako dożywotniego związku kobiety i mężczyzny. Gingrinch skrytykował przy tym pary mieszkające razem bez ślubu i zganił Amerykanów za zbyt dużą liczbę rozwodów, choć sam do tej pory żenił się… trzykrotnie.

Przed poważnymi kompromitacjami uchroniło się do tej pory dwóch znaczących kandydatów – Mitt Romney i Ron Paul. Ten drugi, senator z Teksasu, nie ma jednak większych szans na wybór ze względu na swój konsekwentnie libertariański program. Paul w przeciwieństwie do innych Republikanów szuka oszczędności budżetowych nie tylko w ograniczaniu wydatków socjalnych, ale zapowiada również zmniejszenie sum przeznaczanych na zbrojenia oraz zaangażowanie Stanów Zjednoczonych w pomoc innym krajom, m.in. na Bliskim Wschodzie. To godna uznania konsekwencja, która niestety zniechęca do niego nie tylko lobby zbrojeniowe, ale także konserwatywne organizacje żydowskie – Izrael jest bowiem jednym z głównych beneficjentów amerykańskiej pomocy wojskowej. Paul jako jedyny nie został zaproszony przez Republican Jewish Coalition – wpływową organizacją zajmującą się promowaniem m.in. bliskiej współpracy militarnej pomiędzy USA i Izraelem – na spotkanie z kandydatami na urząd prezydenta.

Wśród obecnych kandydatów największe szanse na zwycięstwo ma zatem, od początku utrzymujący się w czołówce sondaży, były gubernator stanu Massachusetts Mitt Romney. Nie oznacza to jednak, że pokonanie pozostałych kandydatów będzie wyłącznie formalnością. Romney budzi niechęć wielu radykalnych zwolenników Partii Republikańskiej ze względu na swoją religię (jest mormonem), jak również ze względu na niejasne stanowisko w kwestiach obyczajowych i ekonomicznych. Jeszcze za czasów pełnienia urzędu gubernatora Romney wprowadził w Massachusetts reformę systemu opieki zdrowotnej zapewniającą bezpłatne ubezpieczenie najbiedniejszym mieszkańcom stanu. Reforma Romneya miała być jednym ze źródeł inspiracji dla analogicznej reformy forsowanej przez Obamę w skali kraju i bezwzględnie krytykowanej przez Partię Republikańską za swój „socjalistyczny” charakter.

Mimo wszystko to i tak najprawdopodobniej Romney otrzyma nominację swojego ugrupowania, ponieważ tylko on jest w stanie przyciągnąć centrowych wyborców i pokonać obecnego prezydenta w bezpośrednim starciu. Im bardziej zawzięta będzie jednak jego walka z konkurentami wewnątrz Partii Republikańskiej, tym lepiej dla Obamy, który w tym czasie będzie mógł spokojnie prowadzić własną kampanię. To z tego powodu konserwatywny brytyjski „The Economist” apeluje do republikańskich wyborców zza oceanu o jak najszybszy wybór Romneya i rozpoczęcie walki z urzędującym prezydentem.  Na taki rozwój wydarzeń na razie się jednak nie zanosi.

Z entuzjastycznym poparciem Amerykanów czy bez, Barack Obama nadal ma więc największe szanse na powtórne zwycięstwo.

 * Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, visiting scholar na Wydziale Nauk Politycznych Indiana University, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

 Kontakt z autorem: [email protected] 

„Kultura Liberalna” nr 155 (52/2011) z 27 grudnia 2011 r.