Pisanie o warszaffce (a może warszafce albo warszawce – pisownia, podobnie jak reguły salonów, podlega negocjacjom) jest zadaniem śliskim. Z góry wiadomo, że i tak będzie źle, i tak niedobrze. Na pewno znajdzie się ktoś, kto zdziwiony zapyta: „a kto to w ogóle jest ta Kusiak?” i ktoś, kto prychnie, że sama jestem z warszaffki. Na pewno przy tym ktoś za mnie wypełni ankietę, raczej impresjonistyczną niż post-, parafrazującą słynne dzieło Gauguina na potrzeby salonowej door selection: „Z kim przychodzicie? Dokąd zmierzacie? Kim jesteście?”. Albo, w niektórych wersjach, raczej „czym zmierzacie?” – tak, by bohater piosenki Fisza „Warszafka” mógł odpowiedzieć spokojne: „jestem VIP-em, przyjechałem dużym czarnym jeepem”, w świetle czego wszelkie „dokąd?” zostanie mu odpuszczone.

Oczywiście, nawet tutaj sprawa się komplikuje. Warszafka, podobnie jak Warszawa, ma swoje dzielnice i podczas gdy po jednych trzeba jeździć jeepem, do innych wjeżdża się wyłącznie holenderką albo Rometem Wigry 3. Słowa „warszafka” używa się różnie i wobec relatywnie oddzielnych grup społecznych. Jest warszafka show-biznesowa (od telewizji, przemysłu filmowego okładek kolorowych magazynów), jest warszafka kreatywno-korporacyjna (ze świata reklamy, fotografii i pijaru), warszafka wielopokoleniowych warszawskich inteligentów (w ich rodzinnych domach bywał Iwaszkiewicz, o którym mówiło się wyłącznie „Iwacha”). Warszafka polityków i macherów obok warszafki kawiarnianych aktywistów i inteligentów z niskonakładowych pism, walczącej, by ją odróżniać od warszafki „hipsterów spod Szarloty” (często dzieci wszystkich powyższych kategorii, będących tuż przed albo tuż po rocznych programach M.A., koniecznie w Londynie). Na przecięciu tych i innych warszawek lokują się warszafki znanych liceów albo znanych redakcji. Warszafka ma też swoje dyplomatyczne placówki w Londynach, Paryżach i Nowych Jorkach.

Jeśli chodzi o zespół postaw i zachowań, warszafkę można podzielić zgrubnie na dwie kategorie, tych, co „już są” (a skoro „są”, to i „bywają”), oraz na tych, co dopiero aspirują. Dla skutecznego aspirowania kluczowe jest to, by aspiracja nie wyglądała na desperację. Ci, co aspirują desperacko, nawet jeśli będą kiedyś przynależeć, skazani są na wieczną śmieszność i potępienie. Niektórzy twierdzą, że rozróżnienie to często ma podłoże metrykalne – po tych, co nie urodzili się w Warszawie, ale np. przyjechali tu dopiero na studia, bardziej widać, że aspirują. Tu jednak nie ma reguły. Są rodowici warszawiacy chorujący na magię nazwisk i przyjezdni, którzy natychmiast się asymilują. Z kolei dla zewnętrznych krytyków „warszafki”, wyśmiewających ją z perspektywy nadbałtyckich kurortów, krakowskich/poznańskich kontrsalonów albo łódzkiego dworca Fabrycznego, z którego pociągi wywożą codziennie do Warszawy tysiące łodzian, różnica pomiędzy warszawiakiem z urodzenia a warszawiakiem przyjezdnym polega na tym, że rodowity warszawiak to buc, a przyjezdny warszawiak to buc jeszcze większy. Albo odwrotnie – również ta ludowa prawda przekazywana w szerokiej Polsce z ust do ust funkcjonuje w różnych wersjach. Funkcjonuje jednak na tyle skutecznie, że często już pierwsze oznaki warszawskiego habitusu (zbyt modne ubranie, jakikolwiek przejaw ekscentryczności, brak żony/męża po 30. roku życia, weganizm albo zaangażowanie polityczne, a często po prostu samo miejsce zamieszkania) uznawane są za przejaw bucowatości jeszcze zanim warszawiak lub warszawianka otworzy usta. Oprócz warszawiaków z urodzenia i przyjezdnych w słowniku polskich ciotek i rodzinnych obiadów funkcjonuje także „warszawiak wyjezdny” – syn kuzynki albo siostrzeniec, który wyjechał do Warszawy i zupełnie się zmienił (domyślnie: zawsze na gorsze), zapominając o swoich korzeniach. Tym gorzej, jeśli taki delikwent odmówi kolejnej porcji ciasta i jeszcze palnie bezmyślnie „u nas w Warszawie”. Po skończonej wizycie, przy sprzątaniu naczyń ze stołu, ten czy inny wujek na pewno mruknie spod wąsa: „warsiawka”. „Warsiawka”, nawet nie „warszawka”, bo w pozastołecznych metropoliach polskich małych miasteczek Warszawa często funkcjonuje jako duża wieś, nieogarniająca tej prawdziwej, lokalnej miejskości.

O którejkolwiek Warszafce i skąd (czy z perspektywy Żoliborza czy Rzeszowa) by się nie mówiło, kluczowym pojęciem jest dystynkcja – i to dystynkcja produkowana przez wszystkie zaangażowane strony. Ci, którzy są bezpiecznie i od zawsze umocowani w Warszawie, często naprawdę nie mają pojęcia o realiach reszty Polski i w swojej (niestety czasem świadomej) ignorancji dystynkcję produkują mimochodem, niczym dwutlenek węgla przy oddychaniu. Ci, którzy ignorantami nie są, często (za co im w ogólnym wymiarze chwała) wchłonęli klasycznie polski, przy tym jednak w szczególności warszawski etos zaangażowanej społecznie inteligencji. Niemniej od przedwojennej „Ziemiańskiej” po „Chłodną 25” skutkiem ubocznym kawiarnianych debat o zmienianiu świata na lepsze jest swoisty klasowy narcyzm i przekonanie o własnej istotności, w świetle którego prędzej czy później ktoś mniej obeznany poczuje się niezręcznie. Warszafka wielkich pieniędzy i szoł-biznesu lubi swoje dżipy tak samo, jak warszafka spod Szarloty lubi komputery Apple. Jedni rzeczywiście dżipami i makami szpanują, inni po prostu je mają, ale w spolaryzowanej ekonomicznie Polsce trudno jest coś drogiego po prostu „mieć”. I tak jak jedni ulegają pokusie szpanowania, tak inni lubią na zapas przypisywać innym szpanerstwo. Pieniądze i stan posiadania w relacji Warszawa – reszta Polski ciągle mają zresztą kluczowe znaczenie. Aspirująca przyjezdna warszafka korporacyjna lubi przecież ciotkom pokazywać, że dokądś zaszła. Z kolei resentyment ciotek jest zarówno odpowiedzią na świadome lub nieświadome (war)szafowanie wielkomiejskim stylem życia, jak i typowym polskim konstruowaniem wroga. „Warszafka”, jak „żydokomuna” (dla niektórych jedno i to samo) rządzi światem, buduje siatki władzy na fejsbuku i oczywiście kradnie „nasze” pieniądze. Przeróbka starego hitu Grzesiuka („Projekt Warszawiak”) zrobiła podobno poza Warszawą jeszcze bardziej spektakularną karierę niż w samej Warszawie – bo przecież wszyscy wiedzą, że „nie masz cwaniaka nad warszawiaka”. Wszyscy w Polsce, bo z perspektywy Nowego Jorku dwie odpowiedzi na pytanie, skąd jesteś: „z Warszawy” i „z Wałbrzycha” różnią się wyłącznie tym, że Wałbrzych jest trudniejszy do wymówienia.