Jacek Wakar

Oczyszczenie

Początek roku, dokładniej 6 stycznia. Zrobiłem sobie prezent – podwójny, filmowy. Dwa filmy, do których wracać się będzie przez najbliższe miesiące wielokrotnie, które z pewnością znajdą się we wszystkich możliwych podsumowaniach roku 2012. Dwa filmy przywracające wiarę w kino. Dwa filmy, co pozwalają wierzyć, że nihiliści zachłystujący się w tym czasie natłokiem informacji tragicznych, fatalnych lub – w najlepszym razie – złych nie mają racji. Bo gdzieś tam bardzo daleko tli się dobro.

Pierwszy z obejrzanych przeze mnie w Święto Trzech Króli filmów nazywa się „Wstyd” i na ekrany wejdzie 24 lutego, dlatego teraz o nim tylko wzmianka. Nakręcił go Steve McQueen, ten od frapującego „Głodu”. Tyle że „Wstyd” jest jeszcze lepszy – mocniejszy, odważniejszy, bardziej brutalny i… bardziej bezwstydny. To opowieść o trzydziestoletnim Brandonie, który ma wszystko, a nie ma nic. To znaczy: ma świetną pracę, duże pieniądze, luksusowy, ascetycznie i wedle najnowszych wzorców urządzony apartament. To znaczy: nie ma kontaktu z innymi ludźmi i głód uczuć rekompensuje sobie uzależnieniem od seksu, pokazanym tak, jak jeszcze w mainstreamowym kinie chyba dotąd nie było. Najbardziej wstrząsające są jednak sceny, gdy Brandon usiłuje nawiązać z sympatyczną dziewczyną z pracy normalną relację. Idzie z nią nawet do łóżka. I nic. Można to potem nadrabiać sobie, idąc prostą drogą ku autodestrukcji. Wielki film o samotności w wielkim mieście i w świetle komputerowych ekranów. Rolę Michaela Fassbendera da się moim zdaniem porównać z kreacją taksówkarza – Roberta De Niro. Na koniec zaś jest wielki spazmatyczny płacz Brandona – Fassbendera nad samym sobą i nad światem. Płacz, który nie jest rzecz jasna happy endem, ale przynosi namiastkę oczyszczenia.

Oczyszczenie jest też kluczem do zrozumienia najnowszego filmu Agnieszki Holland „W ciemności”. Media zdominowała dyskusja, czy dostanie on nominację do Oscara. Nie wiem, byłoby dobrze, bo mu się należy. Istotniejsze jest jednak, że autorka „Gorączki” wprowadza do opowiadania o Holokauście inną niż dotychczas perspektywę. Choć głośno mówi się o Polakach i Żydach, podział narodowościowy przestaje mieć znaczenie. Kanalarz ze Lwowa Leopold Socha przechowuje Żydów, ale spojrzenie na niego jako na dobrego Polska zawęża odbiór filmu, sytuując go jako antytezę wobec książek Grossa. Tymczasem Socha w wielkiej kreacji Roberta Więckiewicza jest człowiekiem, który ucieka z ram. Z początku wydaje się, że to tylko cwaniak, łebski buchalter i wiracha, co to chce się dorobić na wojennym interesie. Z czasem jednak dostrzegamy jego drugą twarz – człowieka, który odkrył w sobie instynkt czynienia dobro i zrozumiał, że to dobro jego samego może ocalić. Potem zaś w Poldku Więckiewicza pojawia się obsesja – pomagać Żydom za wszelką cenę, nawet rodzinnego szczęścia, nawet narażenia życia. Bohater „W ciemności” nie jest zatem świętym. Jest raczej jednym z tych „bohaterów większych niż życie”, których tak upodobało sobie kino, przede wszystkim amerykańskie. Tyle że ten wizerunek też rozszerza.

Poldek jest na koniec dobry, Żydzi na koniec dobrzy, wcześniej bywali szlachetni, ale i małostkowi, żałośni. Agnieszka Holland w skąpanym w mrokach kanałów filmie pokazuje wszystkie odcienie szarości, jak ognia unika jednoznacznych ocen. Wojna niszczy świat, ale podczas zniszczenia trwa w miarę normalne życie – ktoś kocha się z kobietą, ktoś zdradza, ktoś kradnie, ktoś się bawi. „Lista Schindlera” Spielberga była filmem oczywistym i przez to przecenionym, wykładem pod określoną tezę. Wielki „Pianista” Polańskiego, przy całej swojej sile, zdawał się być „operą zagłady”, opowiadaną właśnie operowymi środkami. „W ciemności” czepia się światła, życia i przez to, przynajmniej dziś, robi największe wrażenie. Tym bardziej, że Holland wraz z autorką zdjęć Jolantą Dylewską znalazły dla swego filmu jedyną w swoim rodzaju dziwnie chropowatą fakturę. Da się poczuć fetor kanałów, można też poczuć ich wilgoć i duszność. Kino jest sztuką obrazu, we „W ciemności” jest chyba ze sto rodzajów ciemności.

Finał natomiast, rozświetlony słońcem, wyzwala. To w nim Leopold niczym pijany wykrzykuje do ludzi, wskazując na ocalonych „To moje Żydy! Moja robota”. Spłakałem się. Więckiewicz zasługuje za tę rolę na wszystkie nagrody świata. Patrzę na tego aktora ze zdumieniem. Początki w teatrze miał nieszczególne, widać potrzebował czasu, by stwierdzić, że jego żywiołem jest kino. Niezły w komediach Machulskiego, pierwszą wybitną rolę zagrał we „Wszystko będzie dobrze” Tomasza Wiszniewskiego. Potem poruszająco gorzki w „Różyczce”, w ostatnim sezonie pokazał, że może już wszystko. „Wymyk” to był głównie on – jako ten gorszy brat. „Baby są jakieś inne” ratował z Woronowiczem, ale przegrali z formułą rozciągniętego ponad miarę skeczu. U Holland zaś wdrapał się na aktorski Mount Everest i zdaje się, że nie zamierza z niego złazić.
Dobrze, że to Więckiewicz będzie Wałęsą u Wajdy, bo dzięki temu bohaterowi Solidarności nie grozi filmowy pomnik. Bo Więckiewicz jest z tej ziemi, z krwi i kości. Czasami patrzę na tego wielkiego już dziś aktora i myślę sobie, że ma w sobie coś z Romana Wilhelmiego. Niechęć do wielkich słów, zero filozofowania. „Przyp…, odpuścić” – notował ponoć Wilhelmi na marginesach swoich egzemplarzy scenariuszy. I tylko tych wskazówek się trzymał.

„Wstyd”, „W ciemności” – dwa wielkie filmy i dwie wielkie role. Dwa momenty oczyszczenia.

* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.

„Kultura Liberalna” nr 157 (2/2012) z 10 stycznia 2012 r.