Liberałom o wiele łatwiej niż konserwatystom przychodzi podjęcie próby rozwikłania tej sprzeczności. Tekst programowy z pierwszego numeru „BJ”, zatytułowany „Modernizowanie liberalizmu”, nawoływał, by liberałowie przestali myśleć o państwie opiekuńczym jako źródle świadczeń i protezie dla niezaradnych, a zaczęli w nim widzieć narzędzie stymulowania aktywności gospodarczej i społecznej. Myślmy o tanim transporcie publicznym jako stymulatorze mobilności, a o łatwo dostępnej opiece zdrowotnej jako gwarancie wysokiej produktywności – nawoływali redaktorzy pisma, proponując New Deal na czasy gospodarki opartej na kreatywności i wiedzy.
Odkrycie, że dobra publiczne mogą sprzyjać szeroko pojętemu rozwojowi, wymaga od liberałów „zaledwie” zmiany języka. Od konserwatystów żąda zmiany sposobu myślenia. I takie żądanie znajdujemy w drugim numerze pisma, które niewielki zasięg rekompensuje odważnymi i skrupulatnie uargumentowanymi pomysłami.
W tekście „Modernizing Conservatism” Steven F. Hayward nawołuje, by konserwatyści przyznali, że państwo opiekuńcze jest stałym elementem nowoczesności. Niektórzy, zauważa Hayward, jak chociażby William Kristol, zdali sobie z tego sprawę już w latach 90, ale napotkali albo na zbyt silny opór we własnych szeregach, albo byli zbyt niezdecydowani, by ogłosić swoje odkrycie z pełnym przekonaniem. O ile liberałowie muszą przede wszystkim przemyśleć pierwszą część diagnozy Daniela Bella – o coraz mniejszej gotowości obywateli sytych państw do ponoszenia ciężarów fiskalnych, to konserwatyści muszą sobie uświadomić, że żądanie coraz to nowych usług publicznych nie jest wyłącznie aberracją, odejściem od ducha amerykańskiej przedsiębiorczości. Jest raczej konsekwencją pozbawienia przedsiębiorczości Weberowskiego „etosu protestanckiego” i sprowadzenia jej wyłącznie do kalkulacji rynkowych.
Jeśli konserwatyści nie uświadomią sobie tej głębokiej przemiany społecznej, będą się bez ustanku dziwić, dlaczego zawodzi ich strategia polegająca na „zagłodzeniu bestii” państwa opiekuńczego przez obcinanie podatków. Jak pokazuje Hayward, opierając się na badaniach przeprowadzonych przez ekonomistów centrowych i prawicowych (powołuje się m.in. na obliczenia zmarłego niedawno Williama Niskanena, ucznia Miltona Friedmana i doradcę Reagana), niższe podatki korelują z coraz większymi wydatkami z budżetu federalnego. Wyjaśnienie jest proste – rozbudzone potrzeby społeczeństwa nie znikają na skutek obniżenia podatków, w kasie państwa jest jedynie mniej pieniędzy, by je zaspokoić. Dlatego też obniżenie podatków prowadzi raczej do wzrostu długu publicznego i utrzymywania się deficytów budżetowych.
Wyjściem z tej sytuacji, które proponuje Hayward, jest uczynienie z konserwatystów surowych i konsekwentnych kelnerów państwowej restauracji – zamiast głodzić bestię, powinni wystawić jej słony rachunek. Na to jednak nie ma, rzecz jasna, społecznej zgody. Wystawienie takiego rachunku bez słowa to najprostsza droga do politycznej porażki. Dlatego też Hayward proponuje cały szereg rozwiązań, które mogą sprawić, że klient może nie sięgnie z uśmiechem po portfel, ale też nie wybiegnie z restauracji bez płacenia. Poza sformułowaniem technicznych, szczegółowych recept na zreformowanie amerykańskiego systemu podatkowego i wezwaniem do uświadomienia sobie, że za dzisiejsze niskie podatki będą musiały zapłacić przyszłe pokolenia, które dziś nie mają prawa głosu, przywołuje też zasadniczy punkt, w którym „zmodernizowani” konserwatyści mogą spotkać się z odnowionymi liberałami – dobra publiczne. Liberalna recepta, by zacząć myśleć o państwie opiekuńczym jako narzędziu stymulowania zaradności, dotyczy również konserwatystów.
Oczywiście nie w Polsce, gdzie konserwatywni libertarianie pomstują równie zapamiętale na dług publiczny, co na wynarodowienie i grzech pierworodny. To prawda, że do Boga odwołują się też przedstawiciele ruchu Tea Party, ale mimo swojej mniej lub bardziej autentycznej wiary zdają sobie sprawę, że Pan Bóg, w przeciwieństwie do niskich podatków, nie pozwoli im wygrać wyborów w USA.