Nie pierwszy już raz początek roku przynosi zaognienie relacji między Komisją Europejską a Węgrami. Zdaje się przy tym, że Orbán najzwyczajniej w świecie pogrywa z brukselskimi urzędnikami uchwalonymi pod koniec ubiegłego roku kontrowersyjnymi ustawami, powtarzając scenariusz związany z pamiętną ustawą medialną. Mamy bowiem daleko posunięte, sprzeczne ze standardami demokratycznego państwa zamiany, które nie tylko wprowadzają zamęt i mnóstwo niedogodności w życie samych obywateli, ale też (a może przede wszystkim) dają premierowi i jego partii nieograniczoną („siłowo”, a w pewnym sensie i czasowo) władzę.

Co więcej – podkreślali na zeszłotygodniowej konferencji unijni urzędnicy – Węgry nie tylko naruszają stabilny porządek prawny, na który składają się między innymi wolność słowa, poszanowanie demokracji i praw podstawowych, ale również nie realizują planu trwałego ograniczenia deficytu finansów publicznych. To zaś prowadzić może do zaleconego przez KE otwarcia kolejnego etapu procedury dyscyplinującej ten kraj i dalej – do odebrania Węgrom funduszy spójności.

Już w najbliższy piątek, 20 stycznia, komisarz do spraw walutowych Olli Rehn spotka się z węgierskim ministrem odpowiedzialnym za finansową pomoc dla Węgier Tamasem Fellegim. Tym samym spotkają się ze sobą: zbudowana na ograniczeniu niezależności banku centralnego Węgier, reformie sądownictwa czy ograniczeniu niezależności urzędu do spraw ochrony danych groźba wszczęcia procedury o naruszenie unijnych przepisów (vide art. 258 traktatu) i troska orbanowskiego ministra o kondycję własnego kraju. Zagrożenie aż trzema procedurami karnymi jednocześnie to już nie przelewki i nawet butny Orbán nie może ich tak po prostu zlekceważyć. Na zaniepokojenie UE Węgry odpowiedzą jednak koalicyjnym spokojem, podszytym ostatnimi krzykami Jobbiku o wyprowadzeniu Węgier z Unii. Nie jesteśmy przecież tak radykalni, jak niektóre ugrupowania w naszym kraju, możemy iść na ustępstwa – powie Orbán – wszak Węgrom na Unii zależy.

Scenariusz, wedle którego działa premier, wydaje się prosty. Zróbmy sobie nowe prawo, ustawę tak ekstremalną, że ludzie wyjdą na ulice, organizacje pozarządowe zagrzmią, a europejscy politycy złapią się za głowy. Dwa kroki do przodu i jeden w tył to przecież i tak postęp. Bo przecież jesteśmy ugodowi, otwarci na dyskusję. Ba, nawet wprowadzimy do kontrowersyjnych ustaw pewne zmiany tak, aby wilk był syty i owca cała. Unia po raz kolejny da się przekonać, że Węgrzy pełni są dobrej woli (no i na ulicach ludzi jakby już mniej), a Orbán zachowa część kontrowersyjnych zapisów – zapewne będą wśród nich te dla partii władzy najcenniejsze. W przeciąganiu tej napiętej węgiersko-unijnej liny nie idzie bowiem o to, kto zdobędzie więcej, kto nie wpadnie w rozchlapane pośrodku gry błotne grzęzawisko, ale kto zdoła utrzymać w ręku część liny, na której Fideszowi naprawdę zależy. „Węgry są państwem prawa, a rząd jest przywiązany do europejskich, uniwersalnych wartości” – podkreślano w komunikacie biura premiera Viktora Obrána. Przeciąganie liny już w najbliższy piątek. Pytanie tylko, kto bardziej się przy nim pobrudzi.