Gdy jednak okazało się, że żadnego z tych elementów znaleźć się nie da, początkowe zaciekawienie ustąpiło wyczekiwaniu na ostateczny upadek ruchu. Wkrótce potem na polecenie poszczególnych władz miejskich na „tereny okupowane” wkroczyła policja, szybko (i niekiedy brutalnie) usuwając demonstrantów. Wraz z nimi i policją zniknęło także zainteresowanie mediów. Dziś, kiedy wydaje się, że po amerykańskich oburzonych nie pozostał najmniejszy nawet ślad, ruch Occupy nareszcie zaczyna wywierać wpływ na tamtejszą politykę.
We wtorek Barack Obama wygłosił przed połączonymi izbami Kongresu i Senatu doroczne orędzie o stanie państwa, które było jednocześnie pierwszym ważnym elementem walki o głosy przed listopadowymi wyborami prezydenckimi. Obama wyraźnie dał do zrozumienia, że głównym tematem jego kampanii wyborczej będzie sytuacja gospodarcza kraju, w tym między innymi problem rosnących od lat nierówności ekonomicznych pomiędzy obywatelami. Podjęcie działań na rzecz zmniejszenia tych nierówności to w tej chwili najważniejsze zadanie stojące przed politykami, mówił prezydent. „Nie ma pilniejszego wyzwania. Nie ma ważniejszej debaty. Możemy zgodzić się na trwanie w państwie, w którym naprawdę dobrze powodzi się coraz mniejszej liczbie ludzi, podczas gdy coraz większa liczba Amerykanów ledwo wiąże koniec z końcem. Możemy też powrócić do gospodarki, która każdemu daje uczciwe szanse oraz uczciwe dochody i w której wszyscy grają według tych samych reguł.” Wystąpienie Obamy niesie ze sobą zasadniczą zmianę tonu i treści amerykańskiej debaty publicznej, a to wielki sukces zeszłorocznych protestów spod znaku Occupy Wall Street.
Jeszcze do niedawna kwestia nierówności ekonomicznych w amerykańskim dyskursie politycznym nie istniała właściwie w ogóle. Podjęcie tego tematu wiązało się z natychmiastowym atakiem ze strony polityków Partii Republikańskiej i prawicowych mediów ze stajni Ruperta Murdocha wysuwających zarzuty o sztuczne dzielenie Amerykanów i próby wywołania wojny klasowej. W tradycyjnej narracji amerykańskich konserwatystów na rozmowę o nierównościach nie było miejsca, ponieważ zakładała ona, iż wszelkie różnice w dystrybucji majątku były wynikiem wyłącznie indywidualnego wysiłku jednych i lenistwa lub niezaradności drugich. Zajmowanie się tymi drugimi nie miało więc najmniejszego sensu. Problem sprawiedliwości społecznej regulował się samodzielnie i w sposób całkowicie naturalny – ciężko pracujący Amerykanie zasłużenie się bogacili, leniuchy z kolei spadały na coraz niższe szczeble drabiny. W takiej sytuacji obojętność państwa na los tych drugich była w pełni uzasadniona – pomoc biednym byłaby równoznaczna z demoralizującą promocją życiowej niezaradności. Zaakceptowanie takiego poglądu wymagało spełnienia jeszcze jednego warunku, mianowicie uwierzenia w całkowitą otwartość amerykańskiego systemu społeczno-ekonomicznego, czyli w to, co przyjęto nazywać „American dream” – mit o pucybucie, który w każdej chwili może zostać milionerem.
Trwające od września do grudnia w dziesiątkach amerykańskich miast protesty wywróciły te przekonania do góry nogami. Otwartość amerykańskiego społeczeństwa to całkowita iluzja, twierdzili demonstranci. Rosnąca od początku lat 80. przepaść pomiędzy bogatymi i biednymi stała się na tyle szeroka, że nawet najpracowitszy pucybut nie jest dziś w stanie się z nią uporać. Co gorsza, dużych szans na jej pokonanie nie będą miały również jego dzieci i wnuki. Zamiast wspinać się po kolejnych stopniach hierarchii społecznej, najpewniej pozostaną w miejscu zajmowanym przez ojca.
Początkowo diagnozy głoszone przez grupkę biwakowiczów z Zuccotti Park uznawano za najzwyklejsze herezje lub po prostu ignorowano. Z czasem jednak w kolejnych mediach kolejni publicyści, socjologowie, ekonomiści i politolodzy publikowali kolejne dane i analizy potwierdzające słuszność twierdzeń protestujących. Francis Fukuyama, George Packer, Paul Krugman, Jeffrey Sachs, a ostatnio nawet konserwatysta Niall Ferguson, zgodnie stwierdzili, że różnice majątkowe dzielące obywateli USA w ciągu ostatnich dekad drastycznie wzrosły. W przeszłości Amerykanie godzili się na nierówności społeczne w zamian za obietnicę lepszego życia dla przyszłych pokoleń. Okazało się, że obecnie państwo nie jest już w stanie tej obietnicy dotrzymać.
Dziś, kiedy po dawnych miasteczkach namiotowych od dawna nie ma już śladu, przekaz protestujących nie tylko nie znika, ale powoli staje się elementem debaty publicznej. W ciągu ostatnich kilku miesięcy wielu Amerykanów po raz pierwszy zdało sobie sprawę z głębokich niesprawiedliwości rządzących życiem gospodarczym ich kraju, a także z odpowiedzialności, jaka spoczywa na rządzie, by tym niesprawiedliwościom przeciwdziałać. Ta zmiana świadomości to wielka zasługa „okupantów”.