Szanowni Państwo,

ACTA dzieli! Zarówno ekspertów, jak i przedstawicieli władz. Bez wątpienia zawiodły konsultacje społeczne w procesie stanowienia prawa, o czym pisaliśmy w poprzednim numerze „Kultury Liberalnej”. Przy tej okazji zaczęto formułować fundamentalne pytania o sposób uprawiania polityki we współczesnej Polsce. Kiedy możemy zacząć mówić o arogancji władzy wykonawczej? Na czym polega współuczestnictwo obywateli w rządzeniu w dobie cyfrowej rewolucji? Czy zamieszanie wokół ACTA przyniesie zmianę w pojmowaniu polskiej demokracji?

To co najbardziej rzuca się jednak w oczy w ostatnich tygodniach, to liczba młodych osób zaangażowanych w protesty przeciw podejmowaniu decyzji ponad głowami obywateli. Wolność w Internecie okazała się sprawą pokoleniową. Hakerzy wyrazili to w jednym ze swoich haseł: „Powiedz tacie, że z nami nie wygra. Stop ACTA”. Część polskich polityków w ogóle nie zrozumiała, dlaczego młodzi wychodzą na ulicę. Co zatem oznaczają wielotysięczne protesty młodych? Czy mamy do czynienia z nagłym przebudzeniem zblazowanej do tej pory młodzieży?

Jedno jest pewne, wszystkie te pytania budują jedną z najważniejszych polskich debat publicznych ostatnich lat.

W obecnym numerze Łukasz Jasina tłumaczy zachowanie młodych pragnieniem równości. Internet jest jedyną publiczną przestrzenią, która wyrównuje szanse  chłopaka z Warszawy i z Hrubieszowa. Jan Tokarski porównuje ściąganie plików z sieci do tego, czym w stuleciu poprzednim był alkohol. Walka z tym zjawiskiem musi zatem skończyć się tak samo, jak prohibicja… Anna Mazgal traktuje sprawę ACTA jako przyczynek do diagnozy pracy rządu i pisze: „To efekt kumulacji wszystkich patologii, którymi obciążony jest proces decyzyjny w Polsce”. Podobnie uważa Rafał Wonicki, który wyrokuje, że mamy dziś do czynienia z momentem zwrotnym dla Platformy Obywatelskiej. Na koniec Anna Piekarska i Kuba Stańczyk wyjaśniają, dlaczego dla młodych Internet jest przestrzenią demokracji i wolności.

***

Jednocześnie zapraszamy Państwa na debatę zorganizowaną przez „Kulturę Liberalną” poświęconą ACTA. Dyskusja odbędzie się w Pracowni Badań i Innowacji Społecznych „Stocznia” w środę 1 lutego o 19.30. Adres: Warszawa, ul. Bracka 20a. W dyskusji udział wezmą eksperci i publicyści: Irmina Kotiuk, Ewa Siedlecka, Katarzyna Szymielewicz, Alek Tarkowski, Jan Wróbel i Kuba Wygnański. Prowadzenie: Karolina Wigura. Patronat medialny nad debatą objęła „Gazeta Wyborcza”.

Wstęp wolny.

Zapraszamy do lektury i do udziału w debacie!

Redakcja


1. JASINA: Tacy bohaterowie, jakie czasy
2. TOKARSKI: ACTA, czyli anachronizm
3. MAZGAL: Lekceważenie i hipokryzja
4. WONICKI: Dlaczego nie będzie internetowego okrągłego stołu
5. STAŃCZYK, PIEKARSKA: Więcej niż cybernetyczny Hydepark


Łukasz Jasina

Tacy bohaterowie, jakie czasy

Nie walczą o Polskę, ale o sytość i lepsze ubrania oraz szerokopasmowy dostęp do Internetu. I nie jest to powód do wyrzutów sumienia

Chłopaka z ogrodzonego osiedla w Warszawie, Poznaniu, Krakowie, Wrocławiu czy Gdańsku nie łączyło dotąd zbyt wiele z rówieśnikiem z postpegeerowskiej wsi. Ten ostatni dobra posiadane przez warszawskiego kolegę musiał sobie dopiero wywalczyć i nieważne, czy chodziło mu o książkę, czy o designerskie okulary. Internet okazał się narzędziem zbliżenia. W Warszawie czy Hrubieszowie filmy ściąga się bardzo podobnie. W Hrubieszowie podchodzi się do nich z większym szacunkiem. Tam do kina nie chodzi się nie z uwagi na oszczędność. Kina po prostu nie ma.

Od powstania powieści Romana Bratnego „Kolumbowie. Rocznik 20” minęło pięćdziesiąt pięć lat. „Kolumbowie” stali się synonimem pokolenia ludzi urodzonych i wychowanych już w niepodległej Polsce – przepełnionych wpojonymi im wówczas wartościami, w ofiarny sposób walczących z okupantem. Nieliczni z nich żyją do dziś i tak jak Władysław Bartoszewski są kimś na kształt niegdysiejszych weteranów powstania styczniowego – żyjącymi autorytetami (choć nie dla wszystkich).

„Solidarność” z 1980 roku to nie tylko weterani antykomunistycznego podziemia czy dawni „przodownicy pracy”, tacy jak Anna Walentynowicz – to przede wszystkim masowy ruch robotników urodzonych i wychowanych już w komunistycznej Polsce. Oni naprawdę wierzyli, że są przodującą klasą tamtego systemu, że obalili komunizm. Pokolenie ludzi takich jak ja – urodzonych w roku 1980 – dzięki nim dostało swoją szansę. O ironio – ci, którzy nam ją dali, sami nie otrzymali jej w nowym systemie.

Ale my, rocznik 1980, nie jesteśmy „Kolumbami” nowej Polski. Zbyt wiele w nas lęków i zahamowań. Pamiętamy biedę lat 80. i 90. My naprawdę widzieliśmy bezrobocie i degrengoladę wielu Polaków, którzy przegrali walkę z kapitalizmem. Mamy już trzydzieści lat i staramy się działać rozważnie. Wiemy, że systemu nie można rozwalić ot tak. Nie poszlibyśmy z „butelkami na czołgi”. Od osiągnięcia dorosłości ciężko pracujemy i zdobywamy pozycję, bojąc się jednocześnie utraty naszych osiągnięć. Bliżej nam do Wokulskiego ze sklepu Mincla niż do jego powstańczej wersji. To nie nasza wina – takie były czasy.

Pokolenie urodzone już po odzyskaniu niepodległości jest inne niż my. To ludzie stojący na początku dorosłej drogi życiowej, a tacy – zaryzykuję tezę – są bardziej skłonni do buntu niż ich doświadczeni koledzy. Pokolenie A.D. 1990 jest podobne do swoich zachodnich rówieśników, Internet zna praktycznie od dzieciństwa. Przypomina też swoich poprzedników z roku 1968. Jest syte, dobrze ubrane i wykształcone – zaczyna więc stawiać sobie pytanie o wartości.

Nazywam ich „Kolumbami – rocznik dziewięćdziesiąty”. Młodzi demonstrujący pod Pałacem Prezydenckim i na ulicy Świętokrzyskiej nie walczą z czołgami, nie giną – niemniej równie bezinteresownie walczą o swoje prawa. A że prawa te są mniej wzniosłe, a przy tym wcale nie tak zagrożone, jak prawa ich rówieśników sprzed sześćdziesięciu siedmiu lat, to już nie ich wina. Jakie czasy, tacy bohaterowie. Że nie walczą o Polskę, ale o sytość i lepsze ubrania oraz szerokopasmowy dostęp do Internetu? Takie wszakże były wartości wpajane pokoleniu kształtowanemu w ostatnich dwóch dekadach. Mieliśmy robić karierę, kupować mieszkania na kredyt, ubierać się w markowe ciuchy, za pomocą wycieczek do ciepłych krajów udowadniać, że się dorobiliśmy. Na ulicę wychodzi właśnie pierwsze od trzystu lat polskie pokolenie doskonałej konsumpcji. Nie wolno nam jednak ulegać generalizacji, nie każdy z nich jest bogaczem – to nawet nie większość – niemniej dobre życie jest celem nawet dla tych, którzy dopiero do niego dążą. Nie mają oni z tego powodu wyrzutów sumienia. Mówią wprost, czego chcą, nawet jeśli ich język jest pełen błędów stylistycznych, niedopuszczalnych na antenie radia czy telewizji.

Czy „Kolumbowie – rocznik dziewięćdziesiąty” to ruch, który zmieni Polskę? Na razie nie ogarnia on całego kraju. Manifestanci nie pojawili się w miastach powiatowych i gminnych. Nie jest przypadkiem, że najmniejsze z miast, w których protestowano, to niegdysiejsze stolice „gierkowskich województw” i duże miasta przemysłowe (choćby Zamość i Dębica). W mniejszych miejscowościach – odsuwanych na dalszy plan w PRL i III RP – młodzi mają zbyt wiele do stracenia. Aby studiować, muszą pokonać długą trasę do najbliższej uczelni, zapracować na czesne. Tam nie docierają emisariusze nowej lewicy, jakże chętnie reprezentującej „wykluczonych”. Tam nie organizuje się burd na 11 listopada (bez względu na to, czy jest się skrajną prawicą, czy lewicą).

„Kolumbowie 1990”, podobnie jak przemiany ostatnich dwóch dziesięcioleci, pozostają jak na razie ruchem „Polski A”. Mimo wszystko.

* Łukasz Jasina, doktor nauk humanistycznych, członek zespołu „Kultury Liberalnej”. Mieszka w Hrubieszowie.

Do góry

***

Jan Tokarski

ACTA, czyli anachronizm

Ściąganie plików z sieci jest w XXI wieku tym, czym w stuleciu poprzednim był alkohol – codzienną namiętnością mas. Walka z tym zjawiskiem musi zatem skończyć się tak samo, jak prohibicja – klęską

W toczącej się debacie na temat umowy ACTA słychać przede wszystkim histeryczne pokrzykiwania. Z jednej strony grzmią obrońcy praw autorskich, próbujący nas przekonać o tym, że brak pewnych regulacji do sposobu, w jaki własność intelektualna funkcjonuje w sieci, zakończy się kulturową katastrofą. Jej formę lapidarnie wyraził w „Gazecie Wyborczej” Wojciech Orliński, pisząc: „Nie będzie już Beatlesów ani Beethovena”. Po drugiej stronie mamy natomiast tych, którzy biją na alarm, że wprowadzenie proponowanych restrykcji w sposób radykalny ograniczy swobodę korzystania z Internetu. Co więcej – jak twierdzą – pozwoli instytucjom na w pełni legalne zdobywanie naszych indywidualnych danych w sytuacji, gdy realnie nie ma ku temu najmniejszych podstaw. Zapewne argumenty drugiej strony są przesadzone. Nie mam jednak wątpliwości, że racje obrońców umowy są nie tylko zupełnie błędne, ale po prostu anachroniczne.

Na przestrzeni ostatnich 10, 15 lat dokonała się radykalna zmiana w tym, jak konsumujemy dobra kultury. Jej motorem napędowym był, rzecz jasna, Internet, a ujmując rzecz nieco konkretniej: wzrastająca w zawrotnym tempie szybkość przesyłu danych. Dziś czymś zupełnie normalnym jest bowiem to, co jeszcze w roku 2000 było zupełnie nie do pomyślenia: streaming filmu w wysokiej rozdzielczości dokonywany na żywo. Albo, mówiąc po ludzku: oglądam film w sieci, ściągając go. W ten sposób działają przecież portale takie jak iplex.

Ta rewolucja najlepiej i najpełniej widoczna jest jednak nie w przemyśle filmowym, ale muzycznym. To tutaj wielkie koncerny muzyczne – walcząc najpierw z Napsterem (programem umożliwiającym ściąganie za darmo muzyki), później z jego licznymi klonami, a obecnie z serwisami oferującymi pliki torrent – poniosły druzgocącą klęskę. I stało się tak mino że np. proces ze wspomnianym Napsterem wygrały. Dlaczego? Ponieważ nie udało im się zatrzymać zmian w sposobie konsumpcji muzyki rozrywkowej.

A oto na czym polega owa zmiana. Gdy ktoś kupuje dziś album muzyczny, de facto nie płaci za muzykę. Muzyka – czyli kompozycje, stanowiące dawniej właściwy przedmiot zakupu – stała się bowiem darmowa. Można ją, za pomocą zaledwie kilku kliknięć, bez żadnego trudu zdobyć w sieci. Nie trzeba nawet wstawać z fotela. Odpowiada to preferowanemu w XXI wieku modelowi konsumpcji: oczekujemy, że wszystko ma być free, perfect and now. Skoro jednak nie kupujemy muzyki, to co właściwie kupujemy, nabywając materialny produkt? Otóż to właśnie – materię, a więc estetyczne opakowanie, stanowiącą dodatek do krążka książeczkę, etc. To właśnie jest dziś właściwą treścią zakupu; tym, co naprawdę kupujemy.

Oczywiście, zmiana ta stawia pewne wyzwania przed twórcami. Wydaje mi się jednak, że – paradoksalnie – są to w przeważającej mierze zmiany na ich korzyść. Rozważmy raz jeszcze przypadek rynku muzycznego. Obrońcy intelektualnej własności artystów zapominają najwyraźniej, jak ów przemysł funkcjonuje. Owszem, do „przebicia się” jeszcze do niedawna potrzebny był kontrakt z dużą wytwórnią płytową. Podpisanie go oznaczało jednak, że artysta otrzyma – poza sfinansowaniem nagrania albumu – około 1/10 dochodów ze sprzedaży. Prawa autorskie do nagranych utworów staną się natomiast własnością… wytwórni. Obrona takiego systemu jako sprzyjającego twórcom wydaje mi się kuriozalna.

Zauważmy, że muzycy znaleźli już sposób na to, jak odnaleźć się w nowych warunkach. Kilka lat temu brytyjska grupa Radiohead wydała w sieci swój album za cenę, którą ustalał kupujący. Niedługo później popularna w USA grupa Nine Inch Nails wydała w sieci – za cenę jedynie kilku dolarów – swój eksperymentalny album „Ghosts”, zarabiając na nim więcej niż na wszystkich swoich poprzednich wydawnictwach łącznie. Ogromną zaletą tego modelu jest to, że pieniądze trafiają bezpośrednio do artysty. Co więcej, nie wszystko trzeba sprzedawać po możliwie niskiej cenie, licząc na szerokie zainteresowanie. Muzycy coraz częściej decydują się również na sprzedaż limitowanych edycji swoich albumów (z autografami, w specjalnym opakowaniu lub z wyjątkowo obfitą książeczką). Fani gotowi są często zapłacić za nie naprawdę imponujące kwoty.

Można na to odpowiedzieć, że to rozwiązanie dla tych, którzy zyskali już rozgłos. Owszem. Nie sądzę jednak, aby sytuacja początkujących twórców miała ulec pogorszeniu. Ich szansą na przebicie się nie będzie już konieczność podpisania kontraktu z którąś z wielkich wytwórni płytowych ani nakręcenie teledysku, który wciąż pokazywała będzie MTV. Dzięki YouTube czy serwisowi MySpace mogą oni swobodnie promować swoją twórczość. Poprzez różnorakie fora czy blogi mają również możliwość zwrócenia na siebie uwagi ludzi, którzy stanowią właściwą „grupę docelową” ich muzyki. Czy taki system jest idealny? Czy pozwoli każdemu na spełnienie jego aspiracji? Oczywiście nie. Ale jest zdecydowanie lepszy od status quo ante. Co więcej, istnieje pewna szansa, że w wymiarze społecznym przesunie ciężar promocji z wielkich wytwórni płytowych na bezimienne internetowe masy. Zapewne nie uwolni nas od zalewu popowego chłamu, ale przybliży twórców i fanów.

***

Na naszych oczach wśród twórców kończy się epoka „all rights reserved”. Nastają natomiast czasy licencji „Creative Commons” – a więc „niektóre prawa zastrzeżone”. Twórcy będą musieli przywyknąć do myśli, że ich utwory mogą być powielane i kopiowane z największą łatwością – tak wyglądają bowiem realia połączonego nićmi sieci świata. Pozostanie natomiast to, co każdemu twórcy zapewnia również „Creative Commons” – utwór nie może być dystrybuowany czy powielany w celach komercyjnych (tzn. tak, żeby zarabiał na nim powielający) ani prezentowany jako dzieło innej osoby. Te zasady pozostają nienaruszalne. Z resztą jednak trzeba się pożegnać jako z przeżytkiem przedinternetowej epoki.

* Jan Tokarski, historyk idei. Stale współpracuje z „Przeglądem Politycznym” i kwartalnikiem „Kronos”.

Do góry

***

Anna Mazgal

Lekceważenie i hipokryzja

ACTA to efekt kumulacji wszystkich patologii, którymi obciążony jest proces decyzyjny w Polsce

„Protesty na nic się nie zdały” – donoszą od rana media w związku z podpisem złożonym przez ambasador Polski w Japonii pod Anti-Counterfeit Trade Agreement, umowie handlowej, której ratyfikacja wyprowadziła tysiące ludzi na ulice polskich miast. Dla aktywistów, którzy właściwie na co dzień kopią się z koniem, czyli z rządem, taki finał sprawy to żadna niespodzianka. Sprawa ACTA pozwoliła jednak na przebicie się do świadomości publicznej haseł, które wcześniej nie miały na to szans. Skandaliczne warunki ratyfikacji umowy to nie jednorazowy wybryk rządu. To efekt kumulacji wszystkich patologii, którymi obciążony jest proces decyzyjny w Polsce.

Organizacje od dwóch lat informowały o tajnych negocjacjach w sprawie ACTA, o genezie tej umowy handlowej przygotowanej w USA, gdzie produkty przemysłu rozrywkowego są jednym z głównych towarów eksportowych. Patrząc na problem szerzej, od lat piszemy o słabości procedur demokratycznych, niskiej jakości systemu konsultacji, fasadowości debaty publicznej w Polsce. O nieprzygotowaniu struktur władzy do rządzenia z udziałem obywateli pisaliśmy w „Kulturze Liberalnej” tyle razy, że nie ma sensu ponownie przytaczać tych samych argumentów.

Próba sił w sprawie ACTA pokazała, jak te siły się rozkładają. Nie wszyscy przy tym chcą tę układankę zobaczyć i nie przez przypadek do grupy tej należą przedstawiciele rządu i partii rządzącej: minister Zdrojewski, który uznał, że obywatele protestują, bo nic nie rozumieją, czy poseł Niesiołowski, który popiera ACTA, bo „w Internecie jest dżungla”. Minister Sikorski za to namawiał do zważenia różnych punktów widzenia, prezentując na Facebooku stanowisko ZAiKS w sprawie ACTA. Było to raczej nie na miejscu w obliczu faktu, że rząd w ramach „konsultacji społecznych” nie wziął pod uwagę punktu widzenia innego niż prezentowany przez organizacje zbiorowego zarządzania prawami autorskimi.

Na rozdźwięk między deklaracjami a w praktyce lekceważącym podejściem do konsultacji społecznych nakłada się rządowa hipokryzja związana z możliwościami, jakie dają nowe technologie. Strona publiczna niby godzi się na model open government, którego wdrożeniu służyć mają działania planowane przez Ministerstwo Cyfryzacji i Administracji. Bliskie modelowi open government działania w ramach reformy systemu regulacji prowadzone są w Ministerstwie Gospodarki od kilku lat. Zakładają one m.in. wprowadzenie nowych metod konsultacji społecznych, np. grup fokusowych, a także staranne przygotowanie oceny skutków regulacji. Szkoleni są też urzędnicy, którzy mieliby te konsultacje prowadzić i pisać OSR. Tymczasem rząd wprowadza zmiany w procedurze tworzenia ustaw, rezygnując z OSR na etapie planowania założeń do ustaw na rzecz „testu regulacyjnego”. Podobnie obserwacja niewielkich, być może nawet niekoordynowanych kroków podejmowanych w celu ograniczenia dostępu do informacji publicznej każe myśleć, że nie jest to model, do którego rząd Donalda Tuska jest przekonany.

Być może rząd ma problem z modelem open government, bo udostępnianie informacji publicznej na szeroką skalę i uwolnienie jej do ponownego wykorzystania spowoduje utratę pozycji monopolisty informacyjnego w sprawach publicznych. Otwarty rząd może oznaczać też otwarte negocjacje i bardziej niż dotąd otwartą dyplomację, co z kolei wprowadzi konieczność wypracowania nowych taktyk i nowego modelu rządzenia. A na to „biali panowie koło pięćdziesiątki”, których dziwnie dużo w strukturach władzy, nie mają raczej ochoty.

Czy się to „białym panom koło pięćdziesiątki” podoba, czy nie, Internet przewartościował pojęcie własności intelektualnej. Nawet jeśli za tym przewartościowaniem nie nadąża prawo, użytkownicy Internetu zadają niewygodne, z punktu dominującego obecnie systemu dystrybucji dóbr kultury, pytania. Jest to możliwe dzięki empowerment, którego doświadczają dzięki temu przewartościowaniu. Empowerment polega między innymi na tym, że łatwo mogą stać się twórcami, nawet jeśli ich jedyna publiczność to znajomi z Facebooka i przeglądający YouTube. Przetworzenie newsa stacji telewizyjnej o powodzi dotykającej małą miejscowość na Jamajce w raperski utwór, którego publiczność liczy sobie ponad pół miliona widzów, jest możliwe tylko dlatego, że Internet zmienia uczestnictwo w kulturze w użytkowanie tejże. Część społeczeństwa uczestnicząca w kulturze w trybie offline nie ma styczności z fenomenem użytkowania kultury online i słabo go rozumie. Nie rozumie zatem, dlaczego ACTA, upostaciowujące odebranie możliwości korzystania z tego empowerment, powoduje tak gwałtowną reakcję.

Empowerment użytkowników Internetu detronizuje obecnie dominujących tradycyjnych dostawców dóbr kultury. Jeśli Internet jest podobny do dżungli, to przede wszystkim dlatego, że stanowi nieprzebrany gąszcz informacji, której kiełkowania i mutowania w formy podobne do oryginału nie da się zatrzymać. Nie dziwi zatem, że maczeta, po jaką próbują sięgnąć biznesmeni, to większa skuteczność egzekwowania obecnie obowiązujących mechanizmów ochrony praw autorskich.

W kontekście układu sił i wynikających z nich dążeń, dla tradycyjnego modelu władzy – obojętnie czy politycznej, czy pozapolitycznej – protesty wobec ACTA są najlepszym dowodem na zasadność wdrażania tego porozumienia. Lansowane przez polski rząd hasło „podpisanie ACTA nic nie zmienia” ma wymiar szerszy niż tylko obejmujący przepisy. Porozumienie sankcjonuje status informacji i utworu, jaki wykształcił się poprzez rozumienie kultury przede wszystkim jako sektora gospodarki oraz użytkownika kultury, które to pojęcie jest jednoznaczne z byciem klientem.

Tego jednak strona popierająca ACTA nie przyzna i dlatego umniejsza znaczenie zarówno samego porozumienia, jak i społecznych protestów wokół jego ratyfikacji. W tym celu wygodnie jest jej posługiwać się w odniesieniu do protestujących pojęciami „internauci” czy wręcz „hakerzy”, które pozwalają ograniczyć dyskusję do pewnego obszaru aktywności człowieka (nie zawsze, jak w wypadku hakerów, legalnego), by spiłować jej zęby problemu systemowego. A niewątpliwie ACTA wywołała dyskusję o charakterze systemowym, począwszy od sposobu przyjęcia jej przez polski rząd, poprzez doniesienia o tym, że nasi europosłowie, którzy za ACTA głosowali, nie mieli pojęcia, co to za porozumienie, skończywszy na stanowiskach GIODO i Rzecznik Praw Obywatelskich, którzy stawiają pytania o ograniczanie prawa do ochrony danych osobowych czy wręcz o konstytucyjność niektórych zapisów na gruncie prawa polskiego.

Obywatelom, którzy na co dzień używają Internetu, problemy z jakością polskiej demokracji jaskrawo ukazane przy okazji ACTA uświadomiły jeszcze coś innego. Okazuje się, że Internet nie jest, jak dotychczas wielu uważało, bezpieczną sferą wygodnego disengagement. Oto neutralność Internetu i prawa korzystających z jego nieprzebranego bogactwa (które niektórym może wydawać się wielkim wysypiskiem śmieci) są w demokracji dobrem jak każde inne – wymagającym ochrony i zaangażowania.

* Anna Mazgal, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”, aktywistka, ekspertka Ogólnopolskiej Federacji Organizacji Pozarządowych. Reprezentuje OFOP w Obywatelskim Forum Legislacji.

Do góry

***

Rafał Wonicki

Dlaczego nie będzie internetowego okrągłego stołu

Pominięcie organizacji pozarządowych i zignorowanie głosu młodych ludzi było jednym z najpoważniejszych błędów rządu. Może się okazać, że mamy do czynienia z momentem zwrotnym dla PO

Najważniejsze kwestie z dyskusji toczących się od kilku dni na forach, ulicach i w mediach dają się coraz bardziej precyzyjnie zidentyfikować. Są to kontrowersyjne zapisy ACTA, problem praw własności, coraz bardziej widoczna ignorancja rządu oraz polityczna aktywizacja młodych obywateli. Dwie pierwsze powinny być przedmiotem rzetelnej analizy i debaty, by znaleźć zadowalające wszystkich rozwiązania; dwie ostatnie wskazują na coraz większy rozziew między władzą a społeczeństwem.

Obawy o kontrowersyjne zapisy powinny być wyjaśnione przez rząd opinii publicznej. Jeśli zachodzi rzeczywiste niebezpieczeństwo ograniczenia wolności słowa lub naruszenia prywatności, rząd powinien ACTA odrzucić albo tak doprecyzować jego zapisy, by Polska na mocy swojego prawa i regulacji unijnych mogła zapewnić swoim obywatelom przynajmniej prawo domniemania niewinności oraz prawo do uczciwego i rzetelnego procesu. Nie wspominając już o wszystkich koniecznych zabezpieczeniach swobód i wolności obywatelskich, takich jak prawo do prywatności.

Pytanie, jakie powinno zostać zadane w kontekście niejasnych zapisów ACTA i na które powinniśmy jako społeczeństwo znać jasną odpowiedź, jest następujące: czy nawet jeśli Polska nie ratyfikuje ACTA, ale sam pakt stanie się obowiązujący w Unii Europejskiej, będziemy musieli podporządkować się jego regulacjom? Odpowiedź na to pytanie jest ważna, ponieważ część naszych kompetencji dotyczących tworzenia prawa przekazaliśmy Unii i istnieje duże prawdopodobieństwo, że jeśli przyjmie ona ACTA, to nawet gdy Polska nie ratyfikuje umowy, będzie ona nas obowiązywać. Co gorsza, jeśli jest już za późno na jakiekolwiek zmiany w tym dokumencie, a jego implementacja naprawdę naruszy podstawowe wolności obywatelskie, rząd będzie miał poważne kłopoty ze względu na niedemokratyczne ograniczenie podstawowych praw konstytucyjnych swoich obywateli. Naruszenie tych praw nie tylko zdyskredytowałoby sam rząd w oczach opozycji i społeczeństwa, ale mogłoby zagrozić dalszej integracji Unii.

Kolejną kwestią są prawa własności intelektualnej. Nie ulega wątpliwości, że przepisy ACTA z sekcji 5. – dotyczącej „dochodzenia i egzekwowania praw własności intelektualnej w środowisku cyfrowym” – zabezpieczają interesy przede wszystkim producentów, głównie takich wytworów jak filmy czy muzyka, którzy nie radzą sobie z nowymi formami wolnego i bezpłatnego (należy w tym miejscu dodać, że w świetle obowiązującego prawa: często również nielegalnego) dostępu do swoich produktów w sieci. Protesty przeciwko ACTA wskazują jednak wyraźnie, że powinniśmy jako społeczeństwo, ale też szerzej – jako UE, rozpocząć poważną debatę nad kwestią prawa własności, jego nabywania i przekazywania. Widać bowiem, że obecna konstrukcja praw autorskich i mechanizm ich dystrybucji nie przystają do rzeczywistości cyfrowej, nie chronią praw twórców, tylko prawa korporacji. W tej sytuacji należałby rozważyć inne niż dotychczas istniejące rozwiązania, zabezpieczając przede wszystkim prawa twórców i odbiorców, a nie jedynie prawa najsilniejszych graczy, takich jak koncerny medialne.

Z kolei pominięcie – zwłaszcza w procesie negocjacji kształtu umowy – organizacji pozarządowych, a także zignorowanie głosu młodych ludzi, którzy uznają Internet za jedno ze swoich najważniejszych źródeł dostępu do informacji i kultury, było jednym z najpoważniejszych błędów rządu i może okazać się momentem zwrotnym dla Platformy. Brak konsultacji społecznych jest naganny niezależnie od tego, czy było to spowodowane świadomym ukrywaniem dokumentu, czy nieświadomym lekceważeniem jego konsekwencji. Wskazuje to zresztą na sposób działania i myślenia całej polskiej klasy politycznej, zwłaszcza myślenia o procesie stanowienia prawa, o tym, czym są demokracja i praworządne państwo. Dodatkowo politycy partii rządzącej w mało przekonujący sposób bronią się, że albo konsultacje były robione (ale okazuje się, że w trybie obiegowego rozesłania dokumentu do ministerstw i paru organizacji zainteresowanych ochroną praw własności takich jak ZAIKS), albo rząd miał kłopoty z dotarciem do organizacji pozarządowych zajmujących się ochroną praw internautów (choć przedstawiciele tych organizacji spotkali się wcześniej z premierem i dostali zapewnienie, że będą informowani o postępach w sprawie ACTA). Takie postępowanie wskazuje na brak zrozumienia ze strony władzy, jak ważną rolę dla młodych obywateli we współczesnych demokracjach odgrywa Internet, oraz na pokoleniową różnicę w sposobie myślenia o tym, czym jest polityka.

Warto też podkreślić, że wreszcie pojawiło się interesujące zjawisko, o którym wielu aktywistów marzyło od dawna – ruch protestu młodych w Polsce. Zjawisko, które można by nazwać etycznym odruchem sprzeciwu młodych obywateli wobec władzy. Ludzie urodzeni już w wolnej Polsce, przyzwyczajeni do Internetu i swobodnej wymiany myśli, poczuli się zagrożeni i wyszli na ulice miast, protestując przeciwko ACTA, ale również przeciwko rządowi, klasie politycznej oraz ewentualnym ograniczeniom swobód obywatelskich. Niezależnie od tego, czy ACTA po ratyfikacji rzeczywiście spowoduje cenzurę w Internecie, te przejawy silnej społecznej aktywności są niezwykle cenne, gdyż mogą przyczynić się do wytworzenia zbiorowej politycznej tożsamości młodego pokolenia oraz wzmocnić społeczeństwo obywatelskie, które – jeśli chodzi o Polskę, chociażby ze względu na brak społecznego zaufania – wciąż nie jest silne.

Biorąc pod uwagę powyższe kwestie, uważam, że w interesie wszystkich zainteresowanych stron, a zwłaszcza rządu, leży zorganizowanie debat, również w Internecie, w ramach których będziemy mogli poznać odpowiedź między innymi na pytania dotyczące tego, jak należy rozumieć takie zwroty, jak „domniemanie naruszenia” stosowane w paragrafach 11 czy 22 ACTA. Na razie bowiem ogarnia nas coraz większy szum medialny oraz – jak to w takich przypadkach bywa – ideologiczna kurzawka, która zaktywizowała już ludzi, ale przeszkadza w trochę mniej medialnej, a bardziej merytorycznej debacie nad treścią dokumentu i jego ewentualnymi konsekwencjami.

Co więcej, to rząd powinien wyjść nie tylko z inicjatywą debaty krajowej, ale również debaty międzynarodowej, czegoś, co moglibyśmy nazwać „internetowym” okrągłym stołem. Zatem jak Radosław Sikorski nawoływał niedawno w Berlinie do utworzenia ściślejszej współpracy politycznej w ramach coraz bardziej sfederalizowanej Unii Europejskiej, tak premier Tusk powinien zaproponować Europie debatę o prawach do własności intelektualnej, wolnościach obywatelskich i prawie do prywatności w Internecie. Miałby wtedy szansę na rehabilitację w oczach młodego elektoratu. Jeśli z różnych powodów rząd nie ma woli promowania internetowego okrągłego stołu na poziomie krajowym i ponadnarodowym (a to raczej pewne), pozostają jeszcze organizacje pozarządowe. Celem tej inicjatywy byłoby przedyskutowanie reguł rządzących handlem w sieci, a także reguł dostępu do dóbr kultury w cyberprzestrzeni, jej efektem zaś – regulacja uwzględniająca w miarę równomiernie interesy wszystkich zainteresowanych stron uczestniczących w tych rozmowach.

* Rafał Wonicki, doktor filozofii, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

Do góry

***

Jakub Stańczyk, Anna Piekarska

Więcej niż cybernetyczny Hydepark

Nie sprzeciwiamy się wprowadzeniu ACTA dlatego, że nie będziemy już mogli nielegalnie ściągać filmów, ale dlatego, że ograniczy to wolność jednostki

Mimo iż ACTA zostało przez Polskę podpisane, w Internecie wciąż wrze. Czy stoimy na progu rewolucji? Nie jest to wykluczone, ponieważ sieć – rzecz tak oczywista dla milionów z nas – staje w obliczu wielkich zmian. Dotychczas demokratyczna i wolna, może zostać okrojona ze znajdujących się tam treści, a spontaniczna działalność internautów – ograniczona. Pokolenie ludzi wychowujących się w dużej mierze w cyberprzestrzeni nie zgadza się na tę nową wizję. Nie chcemy dać sobie narzucić tego, w jaki sposób mamy się wypowiadać w Internecie.

Wierzymy, że zaangażowanie młodych Polaków w sprawę ACTA nie jest jedynie przejawem tak często podnoszonej roszczeniowości i lęku przed zakazem piractwa. Internet stał się bowiem pewną ideą. Nie mówimy tu tylko i wyłącznie o cybernetycznym Hydeparku, ale o pewnej rozbudowanej, międzynarodowej instytucji społecznej. Wolność wypowiedzi to tylko jedna z podstaw istnienia tej platformy wymiany informacji.

Za ideą sieci tego typu stoi wiele założeń, które stanowią o jej liberalności i demokratyczności. Każdy może się w niej wypowiadać. Pozwala ona każdemu na dobór zupełnie zindywidualizowanego, niczym nie ograniczonego, a przede wszystkim swoistego sposobu autoprezentacji. Relacje internetowe w dużej mierze nie mają charakteru konsumpcyjnego, opierają się przede wszystkim na swobodnej wymianie informacji i poglądów. Oprócz tego za wejście do cyberprzestrzeni płacimy tylko tyle, ile za same warunki korzystania z niej. Pieniądz nie dzieli internautów na lepszych i gorszych.

W tradycyjnym sposobie pojmowania Internet traktuje się jednowymiarowo i racjonalnie, jako narzędzie pracy czy wymiany wiadomości. Jednak w przypadku młodych ludzi takie pragmatyczne ujęcie Internetu nie jest wystarczające. Wymieniają oni dostęp do sieci jako jedną z podstawowych potrzeb i praktycznie nie wyobrażają sobie funkcjonowania bez niego. Jego brak odbierany jest jako znaczne pogorszenie się jakości życia. Nam samym trudno jest określić, co stanowi o tym, że Internet stał się dla nas czymś nieodzownym.

Dotychczas Internet oferował niczym nieskrępowane bogactwo treści i umożliwiał ich swobodny przepływ. Nie należy jednak poczytywać tego za jego wadę – korzystanie z zasobów sieci wymagało jedynie od użytkownika odrobiny krytycyzmu i umiejętności selekcji informacji. Chaotyczna natura Internetu i zupełne przemieszanie treści niskich i bezużytecznych z wartościowymi nie jest wystarczającym kontrargumentem w obliczu możliwości jakie dzięki temu oferuje. Twierdzenie, że korzystamy na przykład z internetowego księgozbioru z zamiarem okradzenia kogokolwiek, jest nieuzasadnione. Dla nas jest to źródło informacji, które można postawić na równi z biblioteczną kwerendą.

Dla naszego pokolenia Internet to rzecz zwykła i oczywista. Rozwijał się razem z nami, aż przybrał formę, którą dziś znamy i z której jesteśmy zadowoleni. Nie sprzeciwiamy się wprowadzeniu ACTA dlatego, że nie będziemy już mogli nielegalnie ściągać filmów. Przeciwstawiamy się przemianie medium, do którego przyzwyczailiśmy się przez te wszystkie lata. Równie niepokojące i trudne do zaakceptowania byłyby zmiany w tak znaczący sposób wpływające na inne aspekty naszej codzienności.

* Jakub Stańczyk, Anna Piekarska, studenci drugiego roku Kolegium Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych, stażyści w zespole „Kultury Liberalnej”.

Do góry

***

* Autorka koncepcji tematu tygodnia: Anna Mazgal.
** Autor ilustracji: Wojciech Tubaja.

„Kultura Liberalna” nr 160 (5/2012) z 31 stycznia 2012 r.