Pamiętam jej dwa polskie koncerty, podczas wrocławskiego zabawnie pogrywała ze strażakiem, który – po polsku – kazał jej zgasić na scenie papierosa. Jeszcze Milva. I armia Francuzów: od Brela, przez Mano Solo, Jacquesa Dutronca, Arno aż po Arthura H. I Mark Lannegan – samego albo w duetach. I Marc Almond najzupełniej wyjątkowy. Z zespołów National i Fleet Foxes. I pewnie jeszcze liczne grono tych niewymienionych, bo niemal zapomniałem o paniach. Leonard Cohen ma w tym gronie jednak całkiem osobne miejsce.
To jest historia zupełnie inna i absolutnie niesamowita. Cohen ma dziś lat 77 i jak sam mówi chyba nigdy nie był w lepszej artystycznie formie. Nie tak dawno zakończył liczącą 250 koncertów trasę, w ramach której odwiedził także Polskę. Byłem na jego warszawskim występie i wiem, że tylko ascetyczny show, jaki przed laty dał w Sali Kongresowej Tom Waits, może się z nim równać. Bo raz, że Cohen nie oszukuje. Spektakl – każdy wie, że prawdziwy rock jest teatrem – trwał z górą dwie i pół godziny. Zawierał wszystkie największe przeboje i najwspanialsze pieśni artysty. Jak dziś brzmią, można przekonać się słuchając podwójnego albumu „Live in London”, dokumentującego inny występ podczas tego samego tournee, albo płyty „Songs from the Road”, zbierającej najlepsze z najlepszych z całej trasy. Cohen śpiewa dziś mocniej, bardziej dynamicznie, głębiej niż wtedy, gdy był młodszy. Ma w sobie lekkość i absolutną pewność siebie – pewność każdego dźwięku i gestu. A przy tym jest ujmująco skromny, czuły na partnerów i publiczność, jakby zawstydzony faktem, że od pierwszej chwili koncertu trzyma ją w garści.
Miał seans na Torwarze absolutnie wyjątkowe momenty, gdy Cohen śpiewał „That’s No Way To Say Goodbye”, „The Partisan” albo „Famous Blue Raincoat”. To są pieśni niezwykłe, jedne z najpiękniejszych, jakie w ogóle istnieją. Dramatyzm miesza się w nich z prostotą w proporcjach idealnych, niczego w nich nie dałoby się zrobić lepiej. Do tego jeszcze teksty. Ktoś powiedział ostatnio, że skoro etatowym kandydatem do Nobla jest Bob Dylan, to dlaczego nie miałby dostać go Cohen. Przekonuje mnie to. Już za sam „Słynny niebieski prochowiec” mu się należy, nieprawdaż?
Leonard Cohen przeżywa dziś kolejną (którą to już?) młodość, w jakimś stopniu zmuszony do takiej aż aktywności przez finansowe kłopoty. Po okresie burzy i naporu nie został ślad, rozwichrzenie zastąpił dystans do świata i zwyczajna – excusez le mot – mądrość. Jej dowodem jest wydany właśnie album „Old Ideas” (Columbia 2012), pierwszy od ośmiu lat z premierowym materiałem. Płyta, która niczego nowego w wizerunku Cohena nie odkrywa, bo też nie takie jest jej zadanie. Jest za to bardziej wytrawna, surowa niż dwa ostatnie albumy „Ten New Songs” oraz „Dear Heather”, bo w większym stopniu należy do niego samego. Słychać tu przede wszystkim jego niski głos, a nie skądinąd wdzięczne chórki zaprzyjaźnionych wokalistek. Cohen jest dziś artystą, który niczego nikomu nie musi udowadniać, zatem się nie napina, czerpie z muzyki samą frajdę. Jest facetem po przejściach, złapał równowagę na wyboistej drodze, dlatego patrzy wstecz z humorem. W jego nowych tekstach wiele jest autoironii, jak wtedy, gdy nazywa siebie wiecznie noszącym garnitur, leniwym draniem. Dystans i luz – to dzisiaj jego znaki charakterystyczne.
Powiedział ktoś, że na nowe płyty Leonarda czeka się jak na spotkania ze starym przyjacielem, który nigdy nie zawodzi. To prawda, tak ma moja Asia (bez Cohena żyć nie może), tak mam ja. Tak jest z „Old Ideas”. Nigdy się nie rozczarowałem.