Paweł Masłowski
Zwierzęce fantazje Arno Schmidta
O Arno Schmidcie świat usłyszał po raz pierwszy, kiedy za swoją powieść „Pejzaż wodny z Pocahontas” został oskarżony o pornografię i bluźnierstwo. Minęło ledwie kilka lat od zakończenia II wojny światowej, która przeorała porządek społeczny i geografię polityczną Europy, ale – jak pokazuje przypadek pisarza – nie osłabiła moralnej czujności niemieckich obywateli.
Trudno jest dzisiaj wyobrazić sobie, w jak szaleńczym tempie pędziła powojenna historia. Ostrej ideologicznej konfrontacji między USA i ZSRR towarzyszyły rozpędzający się na dobre wyścig zbrojeń i zaciekła rywalizacja o podbój kosmosu. Powszechne było oczekiwanie kolejnej, być może ostatecznej katastrofy. W tamtej epoce trudno też było znaleźć pisarza, który lepiej niż Arno Schmidt uosabiałby jej napięcia i paradoksy, co czyni z niego jedną z najbardziej kuriozalnych postaci w panteonie literackim języka niemieckiego.
Jego życiorys wyznaczają znamienne daty: urodzony w roku 1914, maturę zdaje w 1933, w czasie wojny służy m.in. w Alzacji i w Norwegii, kilka miesięcy spędza w angielskim obozie jenieckim na terenie Belgii. Zmuszony do opuszczenia rodzinnego Śląska, trafia po wojnie w okolice Trewiru w zachodnich Niemczech. Wkrótce po swoim debiucie w roku 1949 wydaje inkryminowaną powieść „Pejzaż wodny z Pocahontas”.
Po jej publikacji musi w pośpiechu przenosić się z idyllicznego acz arcykatolickiego zakątka Palatynatu do protestanckiego Darmstadtu, by znaleźć się pod jurysdykcją łagodniejszego sądu w mniej konserwatywnej okolicy. I tam jednak nie zagrzewa długo miejsca. W mieście nie czuje się dobrze. Coraz silniej daje o sobie znać patologiczna wręcz niechęć pisarza do kontaktu z ludźmi. Jak sam później napisze: „Każdy kontakt z innymi obniża – wiem z doświadczenia – mój potencjał i na całe dnie wyprowadza mnie z równowagi – moja ostatnia próba w tym względzie, moje «trzy lata Darmstadtu», ostatecznie mnie o tym przekonały”. Schmidt poważnie rozważa emigrację do Irlandii, w końcu jednak znajduje swój azyl i zupełne niemal odosobnienie w maleńkim domku we wsi Bargfeld w Dolnej Saksonii. Tam spędza resztę życia, oddając się kompulsywnej pracy pisarskiej.
Jest jednak Schmidt tułaczem nie tylko w przestrzeni, lecz także, a może przede wszystkim, w czasie. Jak każdy awangardysta czuł się niedoceniany i niezrozumiany przez współczesną mu publiczność, jak każdy miłośnik literackiej tradycji z nostalgią powracał do lektur, na których się wychował, zwłaszcza do romantyków. Pracując nad przekładem Edgara Allana Poe, pogrąża się w obsesyjnych antykwarycznych studiach nad epoką tego autora i stara się oddać jego dzieła w archaizowanej niemczyźnie lat 40. XIX wieku.
W wydanej w roku 1956 dystopicznej powieści pt. „Republika Uczonych” bez trudu odnaleźć można echa biografii autora, jego osobistych idiosynkrazji i pragnień – jest to właściwie główny temat tej książki – ale nie sposób też nie dostrzec w niej kolektywnych lęków tak typowych dla tamtych czasów. Rzecz dzieje się w roku 2008, kilkanaście lat po wielkim atomowym konflikcie, który przyniósł zagładę Europie (niemiecki i polski zaliczane są teraz do języków nowo-martwych). Młody amerykański reporter Charles Henry Winer, prawnuk słynnego polihistora Arno Schmidta (Sic! Autor książki nieustannie manifestuje swoją obecność wewnątrz własnej fikcji.), udaje się w podróż na pływającą po Pacyfiku sztuczną wyspę mieszczącą „Międzynarodową Republikę Artystów i Uczonych”. Bardzo niewiele osób miało dotychczas przywilej odwiedzić to niezwykłe miejsce. Po drodze bohater przemierza, przebiegając w poprzek zachodnich stanów USA „strefę hominidów”, odgrodzoną wysokim murem strefę napromieniowaną podczas ostatniej wojny i zamieszkaną przez mutanty.
Całość zamknięta jest w pomysłowej ramie maskującej wszelkie anachronizmy zaburzające fikcję świata przyszłości: mamy oto do czynienia nie z oryginalną relacją Winera, lecz z jej przekładem na niemiecki. W przypisach głos zabiera raz po raz fikcyjny tłumacz, wypisz wymaluj konserwatywny filister w rodzaju tych, którzy oskarżali Arno Schmidta o bezbożność i pornografię. Autor tłumaczenia na język polski dodaje do tego swoje własne przypisy, w zamyśle, jak można się domyślać, czysto erudycyjne, co daje przekomiczny i zapewne niezamierzony efekt.
Jeśli pierwsza część książki, podróż przez strefę hominidów, nawiązuje wyraźnie do prozy Karola Maya, część druga, pobyt na wyspie uczonych, to mieszanka Juliusza Verne’a i powieści szpiegowskiej. Indianami są u Schmidta centaury, pół ludzie, pół konie, istoty piękne, szlachetne, proste i witalne, mówiące uproszczonym angielskim i dysponujące technologią na poziomie neolitu. Toczą one walkę z drapieżnymi, jadowitymi ludźmi-pająkami. Trzecią grupę półludzi zamieszkujących tę strefę stanowią ludzie-motyle, istoty piękne, ale bezrozumne, stanowiące pokarm dla sów i ludzi-pająków. Strach pomyśleć, jakie mogą być inspiracje tej Schmidtowskiej wizji segregującej ludzkość na tak wyraziste zwierzęce typy. Z życzliwości do autora wypada przyjąć, że są to swobodne oniryczne fantazje – Schmidt był zafascynowanego psychoanalizą, explicite powołuje się na nią w swoich pismach programowych. Charlesa Winera cechuje ten sam prymitywny narcyzm, co Old Shutterhanda, jest jednak u Schmidta znacznie więcej erotyzmu. Opis seksu bohatera z młodziutką centaurką jest bliski dosłowności, w powieści mowa też o seksualnych kontaktach między ludźmi i półmotylami.
Parę słów wypada w tym miejscu poświęcić nowatorskiej technice literackiej Arno Schmidta. To, co uderza w jego książkach, to dość nieortodoksyjna i nader obfita interpunkcja. Najistotniejszym jednak elementem tego stylu jest porwana, niedbała składnia. Dominują krótkie, często urwane, bezpodmiotowe zdania lub ich równoważniki. Wbrew pozorom język ten nie wymaga od czytelnika dużego wysiłku, wręcz przeciwnie daje uczucie świeżości i swobody po uwolnieniu z gorsetu, jakim jest pełne, zamknięte zdanie. Narracja snuta jest w pierwszej osobie, jak wszystkie opowieści fantastyczne, u Schmidta jest jednak tego „ja” szczególnie dużo, bohater stale komentuje opisywane zdarzenia i informuje o swoich emocjach.
Trudno zaiste rozstrzygnąć, czy Schmidtowska wyspa geniuszy jest utopią czy antyutopią, marzeniem czy koszmarem autora. Sam siebie widział on przecież jako zapoznanego geniusza, bohaterowie powieści wspominają o tym, że pływająca republika uczonych zbudowana została na podstawie projektu wielkiego stryjecznego pradziada bohatera. Pobyt na wyspie to wielki przywilej, każde państwo może tam wysłać tylko jednego geniusza na pięć milionów mieszkańców. Gwarantuje się im zaspokojenie wszelkich potrzeb materialnych i duchowych, a nade wszystko izolację, w najściślejszym, etymologicznym tego słowa znaczeniu. Czy Arno Schmidt nie portretuje siebie w postaciach pisarzy Gregsona i – cóż za nazwisko! – Singletona? Z drugiej strony przygody, jakich doświadcza na wyspie bohater opowieści, są groteskowe, nacechowane czarnym humorem, a sama republika przeżywa kryzys.
Stosunki na wyspie odzwierciedlają bowiem dwubiegunowy układ sił na świecie. Jest tam strefa sowiecka i strefa amerykańska, z neutralnym pasem państw niezaangażowanych pośrodku. Wyspa napędzana jest dwiema śrubami, każda pod kontrolą jednego z mocarstw. I toczy się na wyspie zimna wojna prowadzona za pomocą najnowszych technologii. Oto Amerykanie opanowali technologię hibernacji, Rosjanie nauczyli się przeszczepiać mózgi. Przedłużają życie sędziwego pisarza, przeszczepiając jego mózg do ciała młodej kobiety i tworzą nowego Tejrezjasza, mędrca, który doświadczył kondycji obu płci. Nie poprzestają jednak na tym.
Opowieść zatacza krąg, gdy bohater odkrywa, że po wyspie krążą zwierzęta z ludzkimi mózgami, znowu półludzkie hybrydy, psy i konie o ludzkim rozumie. Sowieci porwali dwoje amerykańskich geniuszy i trzymają ich bezcenne mózgi w ciałach koni, amerykanie trzymają w zamrażarce dwóch sowieckich arcymistrzów szachowych. Negocjacje w sprawie wymiany kończą się fiaskiem, dochodzi do impasu. Rosjanie dają rozkaz „cała naprzód”, Amerykanie „cała wstecz”, wyspa zaczyna się kręcić, przyprawiając wszystkich o mdłości. Finał to bardzo efektowny, niemniej jednak polityczny wątek opowieści jest dość słaby. Nie można mieć do autora pretensji o nietrafność prognoz, mógł jednak wykazać więcej przenikliwości. Zwłaszcza karykaturalny obraz rzeczywistości w Związku Radzieckim narysowany jest zbyt grubą kreską.
Podwójne brawa dla Jacka Burasa za udany przekład tego arcytrudnego tekstu (szczególnie udane „wyspy liryczne”!) i za redaktorską decyzję włączenia powieści Arno Schmidta do serii „Biblioteka Babel”.
Książka:
Arno Schmidt, „Republika Uczonych. Krótka powieść z obszaru końskich szerokości”, przeł. Jacek St. Buras, PIW, Warszawa 2011.
* Paweł Masłowski, filolog klasyczny, tłumacz.
„Kultura Liberalna” nr 162 (7/2012) z 14 lutego 2012 r.