Jacek Wakar

Meryl Streep gra Żelazną Damę

W kinach cały czas urodzaj. Oglądam prawie wszystko, co istotne, na przykład po to, aby uwolnić się od serialu o nieszczęsnej półrocznej Magdzie z Sosnowca. Media zawłaszczyły tę tragedię, każąc nam dzień po dniu uczestniczyć w niej, przeniesionej w wymiar tandetnej telenoweli. O mężu matki dziecka mówią pieszczotliwie „Bartek”, mało nie wejdą z kamerą do sali widzeń, gdy idzie spotkać się z żoną. Na miejscu, gdzie odnaleziono ciało dziewczynki, palą znicze, zostawiają pluszowe misie i inne zabawki oraz laurki pełne poezji własnej produkcji. Magda jest już „nasza”, udało się zawłaszczyć ją wraz z jej tragiczną śmiercią. Wokół celebrowanej z upodobaniem żałoby tworzy się fałszywa wspólnota.

Od dwóch tygodni jest tak, jakby całym światem był dotknięty tragedią Sosnowiec. Czasem ktoś bąknie o emeryturach, ACTA, spadającym poparciu dla Platformy Obywatelskiej. Ale tak jakoś wstydliwie, jakby w tych dniach o czymkolwiek poza śmiercią dziecka mówić nie wypadało. W kinie tymczasem można uciec od tej paranoi.

Mamy wspaniałego „Hugo i jego wynalazek” Martina Scorsese, który udowadnia, że dziś wśród reżyserów nie ma sobie równych. Mamy doskonałego formalnie, ale jak dla mnie nieco przecenionego „Artystę”. Mamy świetną Michelle Williams, która z podziwu godnym skutkiem odwzorowuje Marilyn Monroe w „Moim tygodniu z Marilyn”, za chwilę trzeba będzie zobaczyć zupełnie inną twarz Clooneya w „Spadkobiercach”. Mnóstwo prawdziwych atrakcji. Ale najmocniej dyskutowaną ostatnio premierą jest „Żelazna Dama” Phyllidy Lloyd. Znaczenie tego filmu wykracza poza kino.

Paradoksalnie, bo „Żelazna Dama” wygląda jak powrót do starego kina. Oto historia opowiedziana tradycyjnymi środkami, z linearnie poprowadzoną narracją, gdzie wydarzenia bieżące przeplatają się ze scenami retrospektywnymi. Wszystko w ramach konwencji, bez zaskoczeń ani też jakichkolwiek ekstrawagancji. Taki film mógłby powstać i dwie, i trzy dekady temu, w zupełnie niezmienionej formie. To zresztą symptomatyczne, że atakowana zewsząd wszelkimi nowinkami, 3D itd. publiczność nie odwraca się od staroświeckich w duchu opowieści. No bo czym innym było „Jak zostać królem” sprzed roku i czym jest teraz „Żelazna Dama”? Ich sukcesy każą sądzić, że filmy w starym stylu wcale nie muszą przegrywać z hollywoodzkimi blockbusterami. Także w kinie głównego nurtu w cenie jest – i będzie – różnorodność.

Tyle że o „Żelaznej Damie” nie da się mówić jako o dobrotliwej historyjce. Jest to bowiem spotkanie dwóch gigantek. Pierwsza nazywa się Margaret Thatcher, kim była – doskonale wiadomo; i wiadomo też, jak skrajne emocje nie tylko wśród Brytyjczyków wciąż budzi. Czy to się komuś podoba czy nie, film uczynił z pani premier bohaterkę popkultury – teraz dowiedzą się o jej istnieniu nawet ci, którzy nigdy o niej nie słyszeli. I na swój sposób dobrze, tym bardziej że „Żelazna Dama” utwierdzi ich w przekonaniu, że była – i jest – to postać wyjątkowego formatu. Lloyd skracając swą historię do najważniejszych zdarzeń oraz dnia dzisiejszego lady Thatcher, nie wystawia jej cenzury, nie buduje pomnika, ale też nie oskarża. Każdy ma sam wyrobić sobie zdanie.

Będzie mu łatwiej, bo film przynosi nową falę zainteresowania Żelazną Damą. Brytyjską premierę poprzedziło 950 artykułów na temat filmu, a przede wszystkim jego bohaterki. W Polsce też rozpoczęła się dyskusja mająca po latach ocenić politykę Thatcher i jej widoczne jeszcze dziś, 21 lat po ustąpieniu ze stanowiska, dziedzictwo.

To znowu dobrze, bo w centrum myśli jest dzięki filmowi postać, która na sztandarze wypisała sobie hasło „antykomunizm”, a następnie swą bezkompromisową postawą przyczyniła się do jego rozmontowania. W dodatku pokazała, czym może być siła państwa, występując wbrew roszczeniowemu populizmowi. Wreszcie opowiadała się przeciw wszechobecnemu dziś relatywizmowi. Twardo mówiła „tak” albo „nie”, nie uznając półśrodków. Także dlatego ją lubię.

W filmie „Żelazna Dama” fascynujący portret Margaret Thatcher kreśli Meryl Streep. Film jest konwencjonalny, ale ona siłą swego aktorstwa niemal rozsadza ekran. Jest to aktorstwo oparte na sztuce transformacji, połowę ekranowego czasu Streep jest niedołężną przygarbioną staruszką, drugą połowę – wpierw pnącą się po szczeblach partyjnej kariery polityczną liderką, a potem twardą jak kamień panią premier. Streep zrobiła sobie tę kreację w każdym milimetrze, powinno się ją obowiązkowo pokazywać studentom wydziałów aktorskich. Streep jest dziś gigantem aktorskiej sztuki. Tak grał kiedyś Tadeusz Łomnicki, tak grał Laurence Oliver. Patrzy się na nią ze zdumieniem, że to możliwe: tak przeobrazić się w innego człowieka. I zastanawia, gdzie jest kres możliwości wielkiej aktorki. Bo umie i w zawodzie może wszystko – to nie ulega najmniejszej wątpliwości.

Meryl Streep dostała za „Żelazną Damę” bodaj piętnastą w karierze nominację do Oscara, dwa razy statuetkę zdobyła. Powinna oczywiście dostać ją po raz trzeci. Wiem, co mówię, bo widziałem wszystkie, skądinąd zacne konkurentki. Są świetne, ale Streep startuje w innej kategorii. Co oczywiście nic nie znaczy, bo jak wiadomo wybory Akademii chodzą swoimi ścieżkami…

* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.

„Kultura Liberalna” nr 162 (7/2012) z 14 lutego 2012 r.