Łukasz Jasina
Kryzys a łydka Angeliny Jolie. O ceremonii wręczenia Oscarów
Tegoroczna ceremonia wręczenia Oscarów po raz ostatni odbywała się w legendarnym „Kodak Theatre” – najważniejsza hollywoodzka uroczystość szuka sobie bowiem nowego miejsca, którego sam „Kodak” sobie nie znalazł. Ta najbardziej amerykańska z amerykańskich firm, bez której nie byłoby praktycznie żadnej z technicznych rewolucji dotyczących taśmy filmowej, firma niszcząca kiedyś swoich konkurentów z Niemiec, Francji czy Japonii w sposób bezwzględny – zbankrutowała. Spadkobiercy George’a Eastmana zostali pokonani przez postępującą cyfryzację.
Z drugiej strony – może to i dobrze. Idealizowany „Kodak Theatre” – przez wielu nigdy nie oglądających Los Angeles kinomanów uważany za ósmy cud świata – w zasadzie wygląda bowiem gorzej niż niektóre z warszawskich multipleksów. Gdy byłem tam chwilę po wręczeniu Oscarów A.D. 2009, dywany były poprzecierane, a głównym punktem filmowego repertuaru w dzień po tym, jak nagrodzono film Boyle’a, był nie „Slumdog”, ale „Piątek trzynastego”. Blichtr pojawiał się tam raz do roku. Do tego dzielnica otaczająca kino też nie należy już do najlepszych – dziury w chodnikach są tam zdecydowanie większe niż chociażby te z rejonów filmowych bachanaliów w Berlinie.
Tegoroczna ceremonia wręczenia Oscarów – zarówno jeśli chodzi o styl jej prowadzenia, jak i werdykt Akademii – nie pozostawia żadnych złudzeń, że produkcje amerykańskie zaczynają przypominać dywany z hollywoodzkiego multipleksu: coraz bardziej sfatygowane, tracą blask i przestają zadziwiać.
Ceremonia: coraz krócej, coraz nudniej
Najpierw o samej ceremonii. Z roku na roku kinoman ma z niej coraz mniej – przede wszystkim: jest coraz krótsza. Z zegarkiem w ręku wyliczyłem że trwała tym razem 3 godziny i 10 minut. Podobno jest to związane z kosztami, ale gdyby Hollywood miało się lepiej nikt by się nimi pewnie nie przejmował. Nikt jakoś nie skraca innego symbolu amerykańskości, czyli meczu Super Bowl.
Producenci powrócili (po latach eksperymentów) do klasycznego prowadzącego, czyli Billy’ego Crystala. Niestety – przez trzy godziny gorliwie a bezskutecznie usiłowałem dać się mu rozśmieszyć (słuchając oryginału niezakłócanego przez koślawe – jak co roku – tłumaczenie komercyjnej stacji). Znajomy kinomaniak z Rhode Island skwitował to: „He gets older”. Nie byłbym tak okrutny, ale sytuacja w której Crystalowi wychodzi jedynie niewybredny żart o braku oratorskich talentów Prezydenta Akademii oznacza, że amerykański kryzys – przynajmniej w tej materii – nie został przezwyciężony.
Estetyka, w jakiej utrzymano całość ceremonii, pełna była przerażająco przewidywalnych elementów, a gwiazdy jedna za drugą zawalały swoje krótkie wystąpienia. Jedyny autentyczny aplauz (negatywny) mogła budzić aktorska katastrofa Angeliny Jolie, która to ubrana w coś, co miało być elegancką suknią, przyjęła pozę podobną do tej, jaką przybiera licealistka odwiedzająca akurat niesławny klub „Gorzelnia’ w Łabuniach. Choć noga Angeliny Jolie ma swoje niewątpliwe zalety, takiego stylu wręczania nagród nie ma nawet w Hrubieszowie!
Akademii powrót do przeszłości
Po przypadkowym Oscarze (sprzed dwóch lat) dla pewnego godnego zapomnienia filmu o wojnie w Iraku oraz Oscarze z konieczności (sprzed roku) dla monumentalnego obrazu o królu Jerzym VI (gdy nie ma nic lepszego – daje się Oscara Brytyjczykom, którzy zawsze wykonają jakiś przyzwoity film), nareszcie pojawił się na scenie oscarowej pozorny powiew świeżości. Zwycięzca w pięciu kategoriach – „Artysta” Michela Hazanaviciusa nie jest wprawdzie dziełkiem amerykańskim, ale składa hołd amerykańskiemu kinu. Sam reżyser odwołuje się do Billy’ego Wildera – obaj mają korzenie w Europie Środkowej, co w ich filmach dobrze widać: poczucie humoru, łączenie scen pełnych radości i smutku to bagaż, jaki wnoszą do światowego kina. To film dobrze zagrany, a pomysł na to, aby po osiemdziesięciu latach powrócić do „niemego kina” godny jest nie tylko Oscara, lecz Nobla. Czy Oscar dla „Artysty” może jednak napełniać entuzjazmem? Kinomani zawsze kochają filmy opowiadające nam o przeszłości naszej największej pasji i jej roli w historii świata. Oscara za najlepszy film winien zdobyć jednak film o czasach, w których żyjemy. Jeśli wygrywa film sentymentalny – choć pełen estetycznej perfekcji – dowodzi to tylko tego, że sentymentalna historia ważniejsza jest od teraźniejszości, bądź też że to właśnie o niej potrafimy mówić w ciekawy sposób.
Pozostałe kategorie to zupełnie inna sprawa. Jean Dujardin był – mimo wspaniałych rywali – godny swojego Oscara: jego rola pokazała, skąd swoje żywotne siły czerpie sztuka aktorska. Aktor ma przede wszystkim zachwycić i kochać to, co robi. Aktorstwo to zatem nie tylko wystudiowane kreacje Oldmana czy Clooneya, ale także dzika żywiołowość w stylu Douglasa Fairbanksa – przywołanego zresztą przez Dujardina. Nie zaskoczyła też nagroda dla Meryl Streep – choć nadal czekamy na Oscary dla bohaterów rzeczywiście fikcyjnych. Jak długo dostarczać nam ich będzie jedynie historia? Czyżby talenty scenarzystów się wyczerpały?
Choć Oscary cieszą miłośnika kina za każdym razem, dziś entuzjazm ten wydaje się jednak wyuczony i pozbawiony żaru. Tegoroczne święto nie zaskoczyło niczym: nowy pomysł na Hollywood potrzebny jest od zaraz.
* Łukasz Jasina, doktor nauk humanistycznych, członek zespołu „Kultury Liberalnej”. Mieszka w Hrubieszowie.
„Kultura Liberalna” nr 164 (9/2012) z 28 lutego
O „Artyście” Michela Hazanaviciusa, laureacie pięciu nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej, pisała na łamach „Kultury Liberalnej” Katarzyna Czajka.