Paweł Marczewski
Gdzie się podziało pisarstwo polityczne?
„Dlaczego liberałowie nie piszą już ważnych książek?” – pyta Michael Kazin na łamach „The New Republic”. Czemu nie ma dziś pisarzy o ostrym piórze i żywym zmyśle analizy, którzy stworzyliby język pozwalający nazwać dzisiejsze problemy społeczne i ekonomiczne? Kazin wylicza niektórych autorów, którzy stworzyli w latach 60. podwaliny pod program progresywnej lewicy – Jane Jacobs pokazała ograniczenia dotychczasowego myślenia o mieście, Michael Harrington tropił biedę innej, niewidocznej Ameryki, Betty Friedan piętnowała wymuszoną podległość kobiet. Chociaż ukazują się setki książek, think tanki produkują kolejne analizy, a intelektualiści wypluwają z siebie potoki słów w niezliczonych programach radiowych i telewizyjnych, brak nowych, wielkich idei nigdy nie był równie dotkliwy.
Kazin wskazuje na niektóre przyczyny tej ideowej mizerii. Po pierwsze, w Stanach od lat 70. zaobserwować można wzrost znaczenia prawicy. Lewicowi intelektualiści zajmują się przede wszystkim zbijaniem prawicowych argumentów. Zepchnięci do defensywy bronią redystrybucyjnych rozwiązań z epoki New Dealu czy Wielkiego Społeczeństwa. Po drugie, i chyba ważniejsze, „obecny klimat kulturowy zniechęca autorów do próbowania sił w klarownych, obszernych esejach na temat problemów społecznych”. Co się składa na ten „klimat kulturowy”? Przeintelektualizowanie („Żaden ze słynnych dziś autorów z lat 60. nie miał doktoratu”, zauważa ironicznie Kazin), zamykanie się w inteligenckich gettach i wąskie formatowanie idei prezentowanych opinii publicznej tak, by pasowały do krótkich wystąpień telewizyjnych i radiowych.
Diagnoza Kazina wydaje się znakomicie opisywać również polską debatę publiczną. Zróżnicowana grupa środowisk, które można by od biedy nazwać progresywnymi, ogromną część czasu i energii poświęca na zbijanie jakichś argumentów – a to pokazuje w nieskończoność absurdy „mitologii smoleńskiej”, a to usiłuje (na ogół bezskutecznie) pokazywać, że liberalizm nie musi oznaczać wolnorynkowej ortodoksji. Ramy dyskusji wciąż wyznaczają nam oponenci i poprzednicy. Winni jesteśmy również najcięższego grzechu przeintelektualizowania, które prowadzi do produkowania na przemian wyrafinowanych analiz dla wtajemniczonych i prostych, efektownych formułek dla mediów. Do tego dochodzą przewiny typowe dla krajów peryferyjnych – odtwarzanie na siłę podziałów i dyskusji, jakie toczą się w centrum, i zastępowanie prób samodzielnego opisania naszej rzeczywistości cytowaniem, przywoływaniem, wydawaniem i omawianiem zachodnich intelektualistów. Ten tekst również zaczął się od przywołania artykułu amerykańskiego publicysty…
Jak to jest, że najważniejszą książką o polskim liberalizmie pozostaje „Liberalizm po komunizmie” Jerzego Szackiego, książka znakomita, ale analizująca przede wszystkim powstały w specyficznych warunkach i na specyficznym podłożu intelektualnym liberalizm Mirosława Dzielskiego? Dlaczego młoda polska lewica musi tłumaczyć rzeczywistość ekonomiczną kategoriami wziętymi od Davida Osta czy Elizabeth Dunn, a kiedy usiłuje myśleć, jakby powiedział Burke, „w domowej perspektywie”, zajmuje się głównie odkrywaniem nieznanych kart z twórczości dawnych mistrzów w rodzaju Miłosza? To oczywiście ciekawe i potrzebne przedsięwzięcia, ale nie zaspokoją potrzeby klarownego, gorącego pisarstwa politycznego, które grałoby o najwyższą stawkę – stworzenie nowego języka do opisania dzisiejszych problemów.
Dlaczego nie powstał do tej pory obszerny, kipiący emocjami esej o Ruchu Oburzonych? Czemu poza szeregiem mniej i bardziej skutecznych inicjatyw obywatelskich i akcji protestacyjnych nikt nie pokusił się o napisanie manifestu przeciwko ACTA? Dlaczego dyskusja o reformie emerytalnej nie prowadzi do powstania pamfletu politycznego na dotychczasowe pojmowanie opieki społecznej i solidarności międzypokoleniowej? Nie mamy wyjścia – jeśli chcemy nazwać naszą rzeczywistość po swojemu, nie wystarczy, że zrobimy doktoraty, zaproszą nas do radia i nauczymy się pozyskiwać granty na wydawanie autorów, których przeczytaliśmy w ramach inteligenckich lektur nadobowiązkowych. Musimy stać się eseistami z krwi i kości.
* Paweł Marczewski, doktor socjologii, adiunkt w Instytucie Socjologii UW, wielokrotnie zgrzeszył i zapewne jeszcze nie raz zgrzeszy przeintelektualizowaniem. Członek redakcji „Kultury Liberalnej” i „Przeglądu Politycznego”.
„Kultura Liberalna” nr 164 (9/2012) z 28 lutego 2012 r.