Łukasz Pawłowski
Dziś prawdziwych republikanów już nie ma…
Miniony (super) wtorek miał być najważniejszym dniem trwającej od miesięcy rywalizacji o nominację Partii Republikańskiej w listopadowych wyborach prezydenckich. Barack Obama miał wreszcie poznać swojego rywala, a republikanie, zamiast wciąż okładać się między sobą, mieli wreszcie skupić się na walce o odzyskanie miejsca w Białym Domu. Nic takiego się nie wydarzyło.
Wtorek był „super”, ponieważ tego dnia na kandydatów GOP (Grand Old Party, bo tak nazywa się w Stanach Partię Republikańską) głosowano jednocześnie aż w 10 stanach [1]. Okazuje się jednak, że na półmetku rywalizacji niezmienny faworyt, Mitt Romney, niezmiennie wygrywa, ale przewaga, jaką ma nad drugim w kolejności Rickiem Santorumem, nadal nie pozwala mu spokojnie przejść do właściwego etapu kampanii, czyli do walki z urzędującym prezydentem. Tymczasem im dłużej politycy GOP konkurują ze sobą, tym większą swobodę działania zostawiają Obamie. Dlaczego więc republikanom tak trudno zdecydować się na wybór swojego faworyta, mimo że czas działa zdecydowanie na ich niekorzyść?
Najczęściej mówi się, że pretendenci nie są po prostu wystarczająco republikańscy, w związku z czym budzą, mówiąc delikatnie, mieszane uczucia twardego (czyt. radykalnego) elektoratu. Czy to znaczy, że prawdziwych republikanów już nie ma? Wręcz przeciwnie. Tak naprawdę zarówno Romney, jak i Santorum są – każdy na swój sposób – republikańscy aż do bólu, lecz przez to ukazują wszystkie sprzeczności i absurdy ideologiczne tego obozu. Problemem w dokonaniu wyboru nie jest więc brak republikanizmu, ale jego nadmiar.
I tak Romney to teoretycznie ucieleśnienie amerykańskiej success story, w którą tak bardzo wierzy lub chce wierzyć znaczna część prawicowego elektoratu. To w końcu wnuk zwykłego stolarza i syn (początkowo) ubogiego przedsiębiorcy. Ojciec Romneya od podstaw budował pozycję finansową rodziny, poprawioną następnie przez samego Mitta – najzamożniejszego ze wszystkich kandydatów ubiegających się o nominację. Tylko w ciągu dwóch ostatnich lat Romney zarobił ponad 40 milionów dolarów. Zdobyty ciężką pracą majątek powinien być jego wielkim atutem w walce o sympatie wyborców – historia tej rodziny to przecież nic innego jak historia spełniania American Dream. Tymczasem od początku kampanii Romney jak ognia unika wszelkich wzmianek na temat własnej fortuny i za wszelką cenę stara się pokazać jako zwykły Amerykanin, który doskonale rozumie problemy, frustracje i nadzieje swoich wyborców. Kłopot w tym, że nie bardzo mu to wychodzi.
Podczas wyborów w stanie Michigan – centrum podupadłego w ostatnich latach amerykańskiego przemysłu motoryzacyjnego – spytano Romneya, czy on sam jeździ amerykańskimi samochodami. Odpowiedział, że nie, ale za to jego żona „ma kilka Cadillaców”. Z kolei w trakcie wizyty w jednym ze środkowozachodnich stanów, gdzie ogromną popularnością cieszą się wyścigi samochodowe NASCAR, zapytany, czy interesuje się tym sportem, ponownie odpowiedział, że nie, ale kilku jego dobrych znajomych kupiło zespoły NASCAR na własność.
Jeśli ponadto zwrócimy uwagę, jak ostro pozostali kandydaci atakują Romneya za to, że na prowadzenie kampanii może wydać i wydaje o wiele więcej niż oni, tym lepiej dostrzeżemy paradoks republikanizmu. Choć przedsiębiorczość, indywidualizm i finansowa niezależność to podstawowe cechy dobrego republikanina, w kampanii wyborczej raczej przeszkadzają, niż pomagają.
Dlaczego więc nie Santorum? Ten uwiera republikanów z powodu moralnego rygoryzmu. Zaraz, ale czy republikanie nie są partią konserwatywną, od lat występującą zdecydowanie przeciw aborcji, legalizacji związków homoseksualnych, leczenia niepłodności metodą in vitro, a ostatnio także przeciw refundacji środków antykoncepcyjnych w ramach ubezpieczeń zdrowotnych? Santorum, który pod względem konserwatyzmu obyczajowego pozostawia wszystkich innych kandydatów daleko w tyle, powinien więc być wyborem oczywistym. Okazuje się jednak, że i pod tym względem Partia Republikańska pada ofiarą własnego radykalizmu. Kiedy Santorum na antenie stacji CNN twierdził, że kobiety, które zaszły w ciążę na skutek gwałtu, również nie powinny mieć prawa do aborcji, lecz przyjąć ten makabryczny (horrible), ale bądź co bądź pochodzący od Boga dar i jak najlepiej z niego skorzystać, nawet najzagorzalsi konserwatyści krzywili się z zażenowaniem. Podobnie było w zeszłym tygodniu, po tym jak popularny prawicowy prezenter radiowy, Rush Limbaugh, nazwał domagającą się refundacji środków antykoncepcyjnych studentkę prostytutką, która każe sobie płacić za seks. A zatem, chociaż postulaty odbudowania „amerykańskiego etosu” brzmią w ustach republikanów niezwykle podniośle, ostatecznie okazuje się, że nawet konserwatyści nie chcą, by państwo zaglądało do ich domów przez okna w sypialni.
Takich sprzeczności w programie GOP jest znacznie więcej, a przedłużająca się walka o nominację w wyborach prezydenckich tylko je uwypukla. Jeśli więc politycy tej partii marzą o tym, by w listopadzie wyeksmitować Baracka Obamę z Białego Domu, powinni czym prędzej wybrać swojego kandydata. Tylko który z nich będzie republikanom mniej doskwierał: ten przedsiębiorczy czy ten konserwatywny?
Przypisy:
[1] Wybory przeprowadzane są dwustopniowo. Szeregowi republikańscy wyborcy nie głosują bezpośrednio na kandydata, ale na delegatów na ogólnokrajową konwencję partii (w tym roku odbędzie się ona 27 sierpnia w Tampa na Florydzie). Dopiero oni oddadzą swoje głosy na konkretnego pretendenta.
* Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 165 (10/2012) z 6 marca 2012 r.