Jacek Wakar
Dzień Kobiet
Tak to jest , gdy się zawala terminy. Najpierw telefon od redaktor Wigury, że portal, że czytelnicy domagają się nowego felietonu, a z mojej strony tylko wymowne milczenie. Milczenie, które bierze się z pustki, bo nie napiszę przecież o katastrofie kolejowej, na temat zasadności ogłaszania w takich wypadkach żałoby narodowej już się wypowiadałem, o wyborach w Rosji nie wspominając.
Najchętniej zatem zszedłbym pod wodę, ale redaktor Karolina nie rezygnuje. Dostaję sms-a „napisz o Dniu Kobiet albo o jakijś kinowej premierze”. Kinowymi premierami nie warto męczyć czytelników. Dzień Kobiet? No cóż, skoro poza nim pustka… Niech będzie zatem kilka spostrzeżeń co nienowe.
Z Dniem Kobiet mam wspomnienia dosyć podobne do tych, które mają inni z mojego pokolenia. Pamiętam 8 marca (jakoś zazwyczaj było cieplej niż dzisiaj) jako ten dzień, kiedy po szkole albo na podwórku widziałem co i rusz nieświeżych panów ze sfatygowanymi goździkami. Mój ojciec wyłamywał się z tego stereotypu, ale i on przynosił mamie kwiat, chyba że akurat zapomniał. Mama zaś przyjmowała go, bo tak wypadało. Ileż razy nasłuchałem się przy tym mimochodem, że święto kobiet to bezsens, bo powinno trwać cały rok i nie ma sensu wspierać komunistycznej propagandy. Dlatego nie zdziwił mnie postulat Leszka Milera i SLD, by uczynić 8 marca świętem państwowym, kolejną czerwoną (notabene) kartką w kalendarzu. Powiem więcej, to zrozumiałe, nostalgia za goździkami gra. A skoro nie udało się w poprzednim systemie, trzeba do tego wrócić teraz. No i czym prędzej dołożyć czerwonych kartek, by zadowolić każdą opcję. By swoje święto miała Platforma, PiS, Ruch Palikota, PSL. A my będziemy mieli wolne… Ale będzie fajnie!
Drugi obrazek jest z lokalnego podwórka. Dzień przed Dniem uczestniczę w zebraniu dla rodziców przyszłych zerówkowiczów. Na koniec dyrektor szkoły uśmiecha się, ogłasza, że w jego pokoleniu nie obchodziło się Walentynek, sięga do ustawionego na parapecie wazonu i wyjmuje zeń – nie, nie goździka – białą różę. I przekazuje ją pierwszej z brzegu pani. Wzruszająca scena.
Migawka numer trzy. W poniedziałkowej audycji Barbary Schabowskiej w Drugim Programie Polskiego Radia słucham szalenie wciągającej dyskusji o kulturze gender. Profesor Tadeusz Wielecki opowiada, że po to, by stwierdzić, że kobieta jest człowiekiem nie należy powoływać specjalnej gałęzi nauki. Profesor Małgorzata Fuszara wygłasza apologię gender studiem i też jej wierzę, bo nie mówi z misją naprawiania świata, ale z ożywczym dystansem. Taki spór buduje, bo nikt nikomu nie wbija noża w plecy, nie okopuje się na pozycjach. Coś mi się zdaje, że feministki i konserwatyści własną zapiekłością sobie samym wyrządzają krzywdę. Jakże ożywczo zabrzmiał głos słuchaczki Dwójki, która zadzwoniła do studia, aby powiedzieć, że na przebiegu jej kariery nie zaważył fakt, że jest kobietą, ale poziom wiedzy i iloraz inteligencji. A te już od płci nie zależą.
Co nie oznacza, że kobiety mają z górki. Tak sobie myślę, że gdyby minister Mucha była ministrem Muchą chyba miałaby łatwiej. Celowo piszę jednak minister, a nie ministra, może brew woli zainteresowanej. Tyle że tego rodzaju manifesty zazwyczaj mimowolnie godzą w je wygłaszające, osuwając się w śmieszność. Pamiętam dyskusję o tym, jak tytułować Ewę Kopacz – marszałek, marszałka, marszałkini. I chyba stanęło na marszałek. I chyba nikt nie sądzi, że to atak na jej kobiecą godność.
Język zazwyczaj płata figle. Moje koleżanki są krytyczkami czy krytykami? Zwykle wolą to drugie określenie. A jak określić reżysera kobietę? Z reżyserką mam kłopot. Po pierwsze nie najlepiej brzmi, po drugie stanowi nazwę przystosowanego do swoich celów pomieszczenia. Dlatego chyba jednak reżyser. Mało kto się za to obraża.
Dlatego wraca mi myśl mojej mamy sprzed lat mniej więcej trzydziestu. Dzień Kobiet przez cały rok, bo szacunek, bo normalność i tym podobne oczywistości. 8 marca zaś możemy jednak iść do pracy.