Łukasz Jasina

Między demiurgiem a hipokrytą. J. Edgar Hoover według Eastwooda

Nie pamiętam już, kiedy usłyszałem o J. Edgarze Hooverze po raz pierwszy. Podejrzewam że byłem wtedy nastolatkiem i oglądałem którąś z części „Nagiej broni”. W galerii portretów na ścianie za porucznikiem Frankiem Drebinem wisiało również zdjęcie J. E. Hoovera wraz z symbolizującymi go parą kajdanek i damską bielizną. Musiało mnie to wówczas dziwić, bo nazwisko „Hoover” znane mi było raczej z telewizyjnego cyklu Longina Pastusiaka pod tytułem „Prezydenci”. Później dopiero dowiedziałem się że nie chodzi tu o amerykańskiego prezydenta, ale o twórcę FBI, instytucji bombardującej mnie swoimi działaniami z niemalże każdego oglądanego w dzieciństwie serialu.

Obecnie postać J. Edgara powraca na ekrany w najnowszym filmie Clinta Eastwooda – czy kolejna jej odsłona mówi nam o szefie FBI cokolwiek nowego? Jakie oblicze pokaże długowieczny szef FBI w obrazie długowiecznego kowboja? Czy, jak często już bywało, przedstawiony zostanie jako hipokryta, ukrywający przed światem swoja orientację seksualną,  a jednocześnie pełen konserwatywnych frazesów? A może Eastwood ukaże w nim okrutnego demiurga, rządzącego zza kulis amerykańskim życiem publicznym za kadencji ośmiu prezydentów USA? Zajęcie się postacią Hoovera to zadanie niełatwe – w kinie powiedziano o nim już sporo i trudno o coś nowego. Do tego każdy, nawet średni, znawca dziejów Ameryki ma o nim swoje zdanie.

Hoover: wieczny szeryf

 J. Edgar Hoover to przede wszystkim symbol zawodowej i politycznej długowieczności. Swoja karierę rozpoczął jeszcze w dobie „Red Scare” – chwilę po bolszewickiej rewolucji, w czasach pełnych lęku przemian, a kończył ją tuż przed wybuchem afery „Watergate”. Na czele FBI (instytucji trwałej, choć raz zmieniła ona nazwę) stał zatem przez czterdzieści osiem lat. Przetrwał tam Wielki Kryzys, Nowy Ład, II Wojnę Światową, Trumana, Eisenhowera i Kennedy’ego, Koreę i Wietnam, a przetrwałby pewnie i Richarda Nixona, gdyby nie przeszkodziły mu nieubłagane wyroki losu. Kierowane przez niego maleńkie biuro przeobraziło się z czasem w gigantyczną instytucję, która jako pierwsza zunifikowała amerykańską walkę ze światem kryminalnym, a wręcz – niczym dolar czy Hollywood – stała się symbolem Ameryki. Przez lata przeobrażało się zresztą nie tylko FBI. Zmieniał się cały kraj i tylko Hoover pozostawał niezmienny, wciąż trwając na posterunku.

Nic więc dziwnego że Hooverem szybko zainteresowało się amerykańskie kino, ktre niezwykle dobrze wykorzystuje lokalną biografistykę dla swoich celów. Hoover bywał mecenasem filmów dokumentalnych i fabularnych już za swojego życia (grywał też w nich samego siebie), prawdziwy szturm przypuścił jednak na ekrany dopiero po swojej śmierci. Mieliśmy zatem Hoovera spokojnego w „The Private Files of J. Edgar Hoover” (1977) w wykonaniu Brodericka Crawforda, Hoovera histerycznego w „J. Edgar Hoover” (1987) w wykonaniu Treata Wiliamsa oraz cały szereg epizodów, w których demonicznego szefa FBI grali miedzy innymi: Ernest Borgnine, Billy Crudup czy Bob Hoskins.

Hoover filmowy to z jednej strony postać demoniczna – tajemniczy demiurg stojący za kulisami amerykańskiej polityki przez pół wieku i sterujący tymi, którzy oficjalnie, lecz tylko pozornie, stali na jej czele. Z drugiej strony – na podstawie dotychczasowej sekwencji filmów można zauważyć, że z czasem coraz mocniejsze miejsce w dyskursie o Hooverze zajmują sprawy obyczajowe. Już od sześćdziesięciu lat krążą pogłoski o tym, że Hoover był gejem sprawnie ukrywającym swoja orientację. Obok Roya Cohna (postaci, której wątek wykorzystano w „Aniołach w Ameryce”) jest zatem symbolem hipokryzji superkonserwatyzmu. Czyż może bowiem istnieć lepsza kompromitacja tego typu idei niż obłuda jego najbardziej prominentnych przedstawicieli? Tym tropem w ukazaniu Hoovera poszedł sam Olivier Stone w „Nixonie” (1995) ukazując go jako perwersyjnego starca. Robienie z Hoovera jedynie pretekstu do genderowej dyskusji wydaje się być jednak sporym uproszczeniem i nadużyciem.

Hoover: negatywny mit Ameryki

 Dużą role w kształtowaniu się negatywnego mitu Hoovera w Hollywood odegrał rok 1968 i zapoczątkowane wtedy zmiany w amerykańskiej elicie. Stojący na czele FBI od czterech dekad człowiek w wieku dziadków ówczesnych buntowników, deklaratywny wielbiciel starych wartości, tropiciel autentycznych i urojonych spisków komunistycznych – stał się wówczas symbolem złej, odrzucanej przeszłości. W latach sześćdziesiątych Hoover ponownie nie stanął bowiem po stronie reformatorów. To z jego polecenia infiltrowano Martina Lutera Kinga oraz przedstawicieli ruchu bojowników o prawa człowieka. Nikt już wtedy nie pamiętał, że sam Hoover przyjmował Afroamerykanów w szeregi FBI. Twórca jednej z bardziej wydajnych struktur w dziejach Ameryki, miłośnik technicznych innowacji, stał się nagle starym, zawadzającym w unowocześnieniu kraju waszyngtońskim technokratą. Takie pojmowanie Hoovera przez ludzi ukształtowanych w okresie buntu – m.in. Olivera Stone’a – również przerzuciło się na to, jak Hoovera pokazywano w filmach.

Clint Eastwood sam w pewnym sensie jest dzieckiem 1968 roku. To właśnie na fali tych wydarzeń pojawiły się filmy takie jak „Brudny Harry”, które uczyniły zeń amerykańską gwiazdę (westerny Sergio Leone jednak mu tej pozycji nie dały). Eastwooda i pokolenie filmowców ukształtowanych przez rok 1968 łączy niezwykle krytyczne spojrzenie na amerykańską rzeczywistość i wady systemu – twórca „Bez przebaczenia” dowiódł już wielokrotnie, że jest zdolny do pogłębionej, bynajmniej nie łagodnej analizy złożonych zjawisk społecznych.  „Północ w ogrodzie dobra i zła” (1997), „Rzeka tajemnic” (2004) czy „Oszukana” (2008) udowadniają, że reżyserska wizja błędów amerykańskiego systemu w wykonaniu Eastwooda nie traci na ostrości. Jest to przy tym krytyka w stylu zbliżonym raczej do Sidney’a Lumeta i jego zawiedzionej miłości do Ameryki niż wczesnego Oliviera Stone’a.

Eastwood w 1968 roku był już  ukształtowanym czterdziestolatkiem, tym bardziej powinien więc być zdolny do spojrzenia na swoje czasy w sposób bardziej rzeczowy.  Można się było zatem po nim spodziewać ucieczki od plakatowo-publicystycznych wypowiedzi na temat Hoovera w typie „Nixona” (1995) Stone’a. J. Edgar Hoover nie był bowiem tylko popełniającym błędy szefem FBI. Miał również niepospolite zasługi i łączył w sobie liczne sprzeczności. Jego długie, osiemdziesięcioletnie życie związane było wreszcie z różnymi etapami historii  USA, co pozwala postawić pytanie o to, jak wiele zmieniło się w Stanach dzięki stworzonemu przezeń FBI. Pytania te przez Eastwooda nie zostały jednak  postawione.

Eastwood vs. szeryf Hoover

 Właśnie pod względem krytyki systemu najnowszy film Eastwooda zawodzi. Twórcy skupili się właściwie wyłącznie na analizie osobowości szefa FBI, co stworzyło oczywiście duże możliwości wykazania się dla odtwórcy głównej roli – Leonarda DiCaprio. Analizy związków Hoovera z matką czy jego zastępcą Clydem Tolsonem są rzecz jasna głębokie i ciekawe, acz nie przesadnie oryginalne. W rezultacie otrzymujemy intymny obraz Hoovera – megalomańskiego samotnika, pracoholika – wycofującego się ze spraw osobistych na rzecz swojej dziejowej roli. Hoover to także osobowość rozbita. W wersji Eastwooda jest on gejem lękającym się przyznania do tego faktu przed samym sobą. Jest do tego zdolny jedynie na kartach pamiętnika.

Misja życiowa nie przynosi mu zresztą ukojenia: Hoover według Eastwooda ponosi życiową klęskę. W 1933 roku szef Biura Śledczego entuzjastycznie wita paradę inauguracyjną Franklina Delano Roosvelta. Trzydzieści sześć lat później obserwując paradę inauguracyjną Nixona jest już tylko starym i zgorzkniałym człowiekiem. Kraj zmienia się na jego oczach. Wartości, w które całe życie wierzył (albo przynajmniej deklarował im wierność) są podważane. Pokolenie ludzi młodszych od niego o pół wieku uważa takich jak on za złych przywódców. W sprawach ważnych Hoover zachowuje się biernie, a jego wysiłki skupiają się głównie na własnym przetrwaniu i postawieniu sobie historycznego pomnika w postaci idealizowanych pamiętników. Przegrał swoją walkę o Amerykę – walczy nadal już tylko o J. Edgara Hoovera. Tę walkę też musi przegrać, gdyż mozolnie budowana przez niego wersja własnego życia opiera się na kłamstwie.

Po filmach Eastwooda – zwłaszcza w perspektywie ostatnich dwóch dekad – można było spodziewać się bolesnych rozrachunków z człowieczeństwem i polityką. W jego najnowszym obrazie otrzymaliśmy jedynie namiastkę pierwszego i mało oryginalną narrację w drugim wypadku. Główny walor filmu to ponowne przybliżenie ciekawej historycznej postaci – ale czy to wystarczy? Na prawdziwie złożony portret Hoovera – zarówno jego prywatnych obsesji jak i dziejowej roli – przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać. Inna sprawa, czy się go kiedykolwiek doczekamy. Ci, dla których Hoover jest kimś ważnym, powoli przenoszą się w przeszłość – kto wie, może za kilkanaście lat J. Edgar Hoover będzie się kojarzył jedynie z noszącym jego imię wielkim gmaszyskiem mieszczącym FBI w Waszyngtonie?

Film:

„J. Edgar”

reż. Clint Eastwood

prod. USA 2011

dystr. Warner Bros. Entertainment Polska Sp. z o. o.

*Łukasz Jasina, doktor nauk humanistycznych, członek zespołu „Kultury Liberalnej”. Mieszka w Hrubieszowie.

 „Kultura Liberalna” nr 166 (11/2012) z 13 marca 2012 r.