Paweł Marczewski
Polska, Bank Światowy i co dziś znaczy liberalna lewica
Jeffrey Sachs oficjalnie ogłosił swoją kandydaturę na stanowisko szefa Banku Światowego. Ten ekonomista-celebryta (przedmowę do jego głośnej książki „The End of Poverty” napisał Bono) doradzał w latach dziewięćdziesiątych krajom rozwijającym się, takim jak Polska, Rosja czy Boliwia, aby zastosowały „terapię szokową” do walki z szalejącą inflacją. Oskarżenia o to, że proponowane przez Sachsa rozwiązania zubożyły miliony ludzi w momencie, kiedy szczególnie potrzebowali wsparcia, nie są nowe. Po ogłoszeniu przez niego kandydatury powróciły razem z litanią innych zarzutów.
Krótkiego podsumowania najważniejszych krytycznych punktów dostarczają na łamach „The Nation” John Cavanagh i Robin Broad. Poza „terapią szokową” wypominają Sachsowi projekt tak zwanych Wiosek Milenijnych w Afryce, w ramach którego najuboższym rolnikom rozdawano specjalne bony na nawozy, dzięki którym mieli zwiększyć produktywność swoich upraw i wyciągnąć się z nędzy. Cavanagh i Broad twierdzą, że projekt przyczynia się do wyjaławiania gleby przez nawozy sztuczne i zadłużania się rolników. Poza krytyką konkretnych poczynań Sachsa wypominają mu również, że ma odgórne podejście do polityki rozwojowej i ślepo wierzy, że z ubóstwa podźwignąć się można dzięki handlowi i nowym technologiom. Wskazują też, że najwyższa pora, by Stany Zjednoczone przestały nominować szefa Banku Światowego. Taki zwyczajowy układ od dawna nie odzwierciedla globalnego układu sił i czas, by bankiem pokierował specjalista z krajów Południa, który „zrozumiał oddolne podejście do rozwoju”.
Sachs odpowiada na szczegółowe zarzuty (w Boliwii czy Rosji doradzał krótko i nie zastosowano się konsekwentnie do jego zaleceń, w Wioskach Milenijnych nie stosuje się wyłącznie nawozów sztucznych, a rolnicy finansują uprawy dzięki kredytom sezonowym), ale pozostawia bez odpowiedzi o wiele poważniejszą, ogólną krytykę swojej polityki rozwojowej i funkcjonowania Banku Światowego. Broni się wprawdzie słabo, że nie jest kandydatem Ameryki, ale całego świata, zwłaszcza krajów rozwijających się (jego kandydaturę wsparły m.in. Jordania czy Malezja, które trudno nazwać krajami „najbiedniejszymi z biednych”). Nie ma jednak nic do powiedzenia o tym, czy we współczesnym świecie ma rację bytu „dżentelmeńska umowa” pozwalająca Stanom Zjednoczonym wyznaczać szefa globalnej instytucji zajmującej się rozwojem. Jeśli jest się beneficjentem tej „umowy”, to wypadałoby jakoś uzasadnić jej sens. Nie zaprzecza też, że jego pomysł na rozwój to odgórna zmiana wprowadzana przez promowanie handlu i nowych technologii.
Spór o kandydaturę Sachsa stanowi zatem przyczynek do o wiele większej i poważniejszej dyskusji. Idzie o to, czy jakikolwiek polityk czy ekonomista może się dziś uważać za reprezentanta progresywnej, liberalnej lewicy (a za takiego kandydata zdaje się uważać siebie sam Sachs, pisząc, że zawsze stał po stronie „najbiedniejszych z biednych”), jeśli wyobraża sobie, że z globalnym ubóstwem można walczyć dzięki jakiejś jednej, choćby najbardziej elastycznej formule. I czy może nim być ktoś nieszczególnie świadomy nowego układu siła na świecie, na przykład rosnącej roli Brazylii (ten kraj od dłuższego czasu domaga się zerwania z „dżentelmeńską umową” pozwalającą USA nominować szefa Banku Światowego).
W tym sporze powinien być również słyszalny polski głos. Sachs twierdzi, że w czasie terapi szokowej „Zachód dał Polsce to, czego odmówił Rosji”, sugerując tym samym, że Polska to przykład udanych reform przeprowadzonych według jego recepty. Z polskiej perspektywy ta teza jest co najmniej dyskusyjna. Warto dyskutować o niej w globalnym kontekście, wprowadzając do niego perspektywę doświadczeń polskiej transformacji. Spór o kandydaturę Sachsa na szefa Banku Światowego jest do tego świetną okazją.
* Paweł Marczewski – dr socjologii. Redaktor „Kultury Liberalnej” i członek redakcji „Przeglądu Politycznego”.
„Kultura Liberalna” nr 166 (11/2012) z 13 marca 2012 r.