Katarzyna Kazimierowska

Głos coraz donośniejszy

W Warszawie świeciło słońce, gdy 11 marca w samo południe z placu Defilad ruszyła kilkutysięczna Manifa – jak co roku, od dwunastu lat. A tydzień po nadal się o niej mówi.

W innych miastach reprezentacja była zdecydowanie mniejsza, liczyła kilkaset osób, choć cieszyła się podobnym zainteresowaniem mediów. Bo Manify to widowiska, przede wszystkim medialne i bardzo fotogeniczne. Można zrobić zdjęcia barwnym postaciom życia publicznego, znaleźć w tłumie polityków, „queerowych freaków” i oczywiście feministki. Od dwunastu lat wychodzą w marcową niedzielę z transparentami, skandując hasła szybko podchwytywane przez dziennikarzy i komentowane przez przechodniów. Do tej pory Manifa miała twarz kobiety, choć mężczyźni – feminiści – też w niej uczestniczą. Na Manifę jest ogólne przyzwolenie, do Manif wszyscy się już przyzwyczaili. Skandujące panie budzą sympatię, politycy patrzą na to kobiece zamieszanie z pobłażliwością. Manify nie budzą strachu.

W tym roku uczestniczki postawiły na bycie słyszalnymi. Postawiły na święte oburzenie i zaryzykowały ekskomuniką. Tydzień temu zastanawiałam się, czy aby nie posunęły się za daleko, dotykając naszej narodowej świętości. Dziś myślę, że rewelacyjnie wpisały się w dyskusję o finansach Kościoła i Funduszu Kościelnym. Z jednej strony mocno uderzyły w dzwon, a z drugiej wybiły na pierwsze strony gazet dyskusję o tym, dlaczego wszyscy finansujemy instytucję, która coraz bardziej odbiega (nawet) od wyobrażenia, czym powinien być autorytet.

Ostatnio dowiedziałam się, że kiedy w latach 90. na uczelniach zaczęto zajmować się badaniami nad płcią pojmowaną kulturowo i społecznie oraz studiami nad kobietami, to – by takie programy nauczania i projekty zatwierdzić – trzeba było nazwać je albo „gender studies” (zasłaniając się angielskiem, nierozpowszechnionym jeszcze terminem), albo na przykład grzecznie: „badania nad rodziną i kobietami”. „Studia nad kobietami” ani „women’s studies” by nie przeszły, budząc zbyt duży niepokój i nerwowe niezrozumienie tematu. No bo jak w wolnej Polsce, którą pożerał potwór zwany kapitalizmem, znaleźć miejsce na zupełnie niezrozumiałe badania i zajęcia? Wywalczyliśmy wolność, teraz ją rozbudowujmy, korzystajmy z możliwości stania się szczęśliwym społeczeństwem konsumpcyjnym.

Nieśmiałe protesty przeciw nierównemu traktowaniu kobiet w miejscu pracy, przeciw wprowadzaniu restrykcyjnej ustawy antyaborcyjnej, przeciw decydowaniu przez Kościół, czy antykoncepcję dopuszczać czy nie, wreszcie przeciw molestowaniu seksualnemu w miejscu pracy i szklanemu sufitowi na uczelniach zaczynały być coraz donośniejsze. Dzięki temu polskie kobiety – za chwilę z nutką pogardy nazywane feministkami – mogły w pewnym sensie zbudować wirtualny, historyczny pomost pomiędzy sobą i swoimi przodkiniami, które przed II wojną światową walczyły nie tylko o równe prawa polityczne, ale i o równe prawa w ogóle: do edukacji, do rozporządzania swoim majątkiem, do opieki nad dziećmi po rozwodzie. Nagle pojawiła się nić łącząca feministki przełomu XX i XXI wieku z sufrażystkami – Agnieszkę Graff czy Kazimierę Szczukę z walczącą o prawa kobiet na początku XX wieku Pauliną Kuczalską-Reinschmit czy Elizą Orzeszkową.

Z powodu gigantycznej wyrwy, jaka powstała w historii Polski między II wojną światową a przełomem 1989 roku, polski ruch kobiecy nie miał szans na kontynuację i rozwój myśli, która zaistniała na Zachodzie jako pierwsza fala feminizmu, czyli walka sufrażystek o prawa wyborcze. W Polsce od 1918 do 1939 roku kobiety krok po kroku starały się zdobywać coraz więcej praw, nie tylko politycznych, ale także obywatelskich, społecznych i obyczajowych. Wraz z nadejściem nowego systemu, który najpierw wyniósł je na traktory, a potem – z braku miejsc dla mężczyzn w fabrykach – z powrotem schował je w domach i dał do ręki czasopisma takie jak „Przyjaciółka”, w których kobiety głównie prały, gotowały i opiekowały się dziećmi, walka o ich pozycję w społeczeństwie umilkła wobec wyższego dobra walki o niepodległość i wolność w ogóle.

Mamy 1989 rok, na zachodzie trwa już trzecia fala feminizmu, a studia nad płcią, męskością i kobiecością, rozumianymi jako konstrukty kulturowe, rozwijają się w najlepsze. U nas nadal całuje się w rączkę i przepuszcza w drzwiach, a najlepszą – bo najpewniejszą – karierą dla kobiety jest kariera gospodyni domowej. Kościół, hołubiony przez Solidarność, w wolnej Polsce postanawia także włączyć się w politykę, najchętniej w biopolitykę. I choć w intencji jest ona cofnięciem całego zła, jakiego dopuścił się komunizm, to w rezultacie nakłada na kobiety ograniczenia, z którymi borykamy się do dziś. Symbolicznie komunizm zakończył się dla kobiet, gdy ówczesna premier (jedyna jak dotąd w historii polskiego parlamentu premier-kobieta) wykreśliła 8 marca – powszechnie obchodzony jako goździkowy Dzień Kobiet – z listy świąt państwowych. Najgłośniejszą jednak zmianą była ustawa aborcyjna. W PRL aborcja była powszechnie dostępna, w wolnej Polsce taka być nie mogła, bo każdy obywatel jest na wagę złota, a aborcja to śmierć. Ta debata trwa do dziś i niestety żadna Manifa jej nie zakończyła. I choć pojawiają się kolejne projekty obywatelskie, które chcą ustawę aborcyjną albo zliberalizować, albo – o zgrozo! – zaostrzyć, nie dokonała się żadna jakościowa zmiana.

Agnieszka Graff w swojej książce „Magma” wspomina pierwszą Manifę. Pisze: „Nasz protest dotyczył jednak nie tylko prawa kobiety do wyboru. Chodziło o całokształt tzw. polityki prorodzinnej rządu AWS: dyskryminację na rynku pracy, zakaz aborcji, brak edukacji seksualnej w szkołach, brak częściowej bodaj refundacji środków antykoncepcyjnych (wyjaśniano, że nie są to leki, a ciąża nie jest chorobą). Ówczesny rząd zablokował kampanię przeciwko przemocy wobec kobiet, a przedstawiciele władz nazywali samotne macierzyństwo «patologią»”.

Pierwsza Manifa miała miejsce 8 marca 2000 roku, ruszyła w miasto pod hasłem „Demokracja bez kobiet to pół demokracji”. Pomyślałam wtedy, że historia zatacza niesamowite koło. Bo z jednej strony jawne nawiązanie do Dnia Kobiet z 8 marca, z drugiej do matronaliów – czyli antycznych świąt kobiecych jeszcze w starożytnym Rzymie, kiedy przez około tydzień kobiety traktowano jak królowe, celebrując macierzyństwo i płodność. Z trzeciej znowu strony, przecież właśnie 8 marca 1908 roku ulicami Nowego Jorku przemaszerował piętnastotysięczny tłum pracownic zakładów odzieżowych, które domagały się praw politycznych i ekonomicznych. Z centrum Warszawy wyruszył więc tłumek stu, może dwustu osób, domagających się praw należnych kobietom jako obywatelkom demokratycznego państwa. Wtedy pretekstem do zrywu, który organizowało (i organizuje nadal) Porozumienie Kobiet 8 Marca, była wiadomość, że policja wtargnęła do gabinetu ginekologicznego w Lublińcu po otrzymaniu informacji o zabiegu przerywania ciąży. Doroczna od tamtej pory organizacja Manif wynikała z wiary w to, że dopóki nie zaczniemy głośno mówić o nielegalnych agencjach towarzyskich, o podziemiu aborcyjnym, szklanym suficie, przemocy czy problemach związanych z samotnym macierzyństwem, państwo nie zareaguje. Państwo, które działa według zasady: jeśli się o „tym” nie mówi, to „to” nie istnieje.

Wielkim osiągnięciem Manif jest zapewne właśnie włączenie do dyskursu publicznego kwestii, o których się nie mówi, o których państwo nie chce słuchać. Hasła z kolejnych Manif: „Moje życie, mój wybór, 3 razy tak dla aborcji, antykoncepcji dla edukacji seksualnej”, „Nasze ciała, nasze życie, nasze prawa” czy „Nie daj sobie zamknąć ust byle czym” są ostre i nieugięte. I choć ekipy rządowe starały się je traktować pobłażliwie, nie mogły zapomnieć, że kobiety to też elektorat. Gdy niektóre media stanęły wreszcie po ich stronie, tego zlekceważyć nie mogły. Wyjątkiem był oczywiście rząd Jarosława Kaczyńskiego – wtedy krzyczano najgłośniej, ale i rząd udawał, że nikt nie woła, z uśmiechem na twarzy zamykając chociażby kłębowisko żmij i całego zła, czyli klub Le Madame,  miejsce dla funkcjonujących poza politycznym i obyczajowym, a także kulturalnym mainstreamem.

Z rządami Platformy Obywatelskiej jest inaczej, bo to rząd, który na wszystko się zgadza, z premierem, który każdego wysłucha i chętnie podyskutuje, ba!, nawet przyjdzie na Manifę. Ale zarówno rząd, jak i uwaga mediów w ostatnich latach skupiły się na czymś innym, co dotknęło również kobiety, odsuwając wszelkie inne kwestie na bok: na kryzysie. Dlatego w ostatnich latach Manify zmieniły hasła. Było więcej o solidarności, zdrowiu kobiet, o płacach dla pielęgniarek, wreszcie o jawnym braku zaufania do rządu, który owszem, wprowadza edukację seksualną do szkół, ale wykładaną jako wychowanie do życia w rodzinie przez katechetki; który mówi o parytetach w biznesie, ale nadal w zarządach firm i spółek kobiety zajmują mniej niż 12 proc. stanowisk; który powołuje na pełnomocniczkę ds. równego statusu płci Elżbietę Radziszewską, a ta zajmuje się kwestią krzyża w sali sejmowej, zaś w debacie publicznej rewanżuje się swojemu oponentowi, informując, że jest on gejem.

Jednocześnie – choć opornie – przeprowadzane są kolejne kampanie i programy przeciwko przemocy wobec kobiet w rodzinie. Zaczęła się dyskusja nad zmianą w prawie cywilnym i kryminalnym definicji gwałtu oraz kar za gwałt. Nikt już nie mówi, że samotne macierzyństwo jest patologią. Fenomenem było pojawienie się na arenie politycznej Partii Kobiet. Nagle Manify i hasła od lat konsekwentnie wykrzykiwane przez feministki przestały być postrzegane jako niegroźne gdakanie kur. A pojawienie się w zeszłym roku premiera na Kongresie Kobiet i jego oficjalna deklaracja o współpracy ze środowiskami kobiecymi oraz większa wrażliwość na kwestie kobiet są przez niektórych uważane za znaczące zmiany. Może Manify znaczą więcej i nie są tylko głośnym dorocznym skandowaniem haseł?

Czy tak jest rzeczywiście? Nie przerobiliśmy w Polsce kursu wychowania obywatelskiego w demokratycznym społeczeństwie równych płci. To, co na Zachodzie zajęło sto lat, my próbujemy nadrobić w nieco ponad 20. I wszyscy ponosimy tego konsekwencje. Nierówne płace nadal nie spędzają pracodawcom snu z powiek – choć nowe prawo, pozwalające pracownikom na wymianę informacji w kwestii zarobków, może wprowadzić trochę zamieszania w salach sądowych. Niestety kobiety wciąż padają ofiarą niewybrednych dowcipów, ostatnio na przykład minister Joanna Mucha, którą krytykuje się za brak kompetencji, w rewanżu nazywając „ładną kobietą”, jakby uroda szła w parze z głupotą, a płeć dyskwalifikowała możliwość objęcia kierownictwa nad „typowo męskim” resortem.

Dwa tygodnie temu szef SLD Leszek Miller poinformował podczas odbywającego się w Pałacu Kultury i Nauki Sejmiku Kobiet Lewicy, że złożył w Sejmie projekt ustawy, która ma przywrócić Dzień Kobiet jako święto państwowe. Po co, skoro nie pociąga to za sobą realnych zmian w polskiej polityce i społeczeństwie?

XIII Manifa „Odcinamy pępowinę” uderzyła w bardzo czuły punkt: w Kościół. W Kościół postsolidarnościowy, dysponujący przywilejami finansowymi, w Kościół antyaborcyjny i pro-life. Uderza w podstawę hasła „Bóg – Honor – Ojczyzna”. Tym samym jednoznacznie zajmuje stanowisko w dyskusji o finansowym rozdziale Kościoła i państwa, o Funduszu Kościelnym. Na efekty nie trzeba długo czekać. Kościół już zapowiada, że pokaże światu i społeczeństwu polskiemu swój skromny majątek. Manifa uderzyła w stół, nożyce się odezwały. Czy przetną pępowinę?

* Katarzyna Kazimierowska, redaktorka kwartalnika „Cwiszn” i rp.pl. Stale współpracuje z „Kulturą Liberalną”.

 „Kultura Liberalna” nr 167 (12/2012) z 20 marca 2012 r.