Gdy Jan Kott udawał się w 1966 roku na zorganizowaną na Uniwersytecie Johna Hopkinsa w Baltimore konferencję „The Languages of Criticism & the Sciences of Man”, która w zamyśle stanowić miała festiwal triumfującego wówczas w Europie strukturalizmu, zapewne nie spodziewał się, że referaty Rolanda Barthes’a, René Girarda, Luciena Goldmana, Jacques’a Lacana, Georges’a Pouleta, Tzvetana Todorova czy Jean-Pierre’a Vernanta przyćmione zostaną wystąpieniem Jacques’a Derridy. Ten trzydziestosześcioletni wówczas, wygadany młody człowiek w historycznym już tekście „Struktura, znak i gra w dyskursie nauk humanistycznych” nie tylko zdekonstruował strukturalizm w momencie, w którym podbił on już całą połać świata nauk humanistycznych, ale i dokonał zasiewu niepokojących inspiracji dekonstruktywistycznych w Stanach Zjednoczonych, które od formalizmu spod znaku tzw. Nowej krytyki – praktycznie z pominięciem fazy strukturalistycznej – wpadły od razu w sidła dekonstrukcjonizmu. Sam Derrida już rok później miał opublikować trzy rozprawy, które odmieniły oblicze humanistyki: „O gramatologii”, „Głos i fenomen” oraz „Pismo i różnicę”.

U samego Kotta ślady ukąszenia derridowskiego trudno odnaleźć. Książki Derridy natomiast przywiózł do Warszawy podobno Stefan Żółkiewski w latach 70., pierwszy zaś wykorzystał je w swoich publikacjach Wincenty Grajewski. Niemniej jednak to z numerem 1-3 (36-38) z 1988 roku pisma „Colloquia Communia” wiąże się początek obecności Derridy w języku polskim. O tym to zeszycie pisał Michał Paweł Markowski na łamach „Literatury na Świecie” (11-12/1998): „Tak naprawdę, za odebranie władzy komunistom odpowiedzialni są nie Wałęsa, Kuroń i Michnik, ale Foucault, Deleuze i Derrida. To oni bowiem w 1988 roku wyparli pogrobowców socjalistycznego humanizmu z wydawanych «pod patronatem Rady Naczelnej ZSP» «Colloquiów Communia», tym samym przyczyniając się walnie do upadku tego jawnie rewizjonistycznego pisma i zwiastując jutrzenkę swobody”. Dzisiaj – A.D. 2012 – jesteśmy już po przyznanym Derridzie w 1997 r. doktoracie honoris causa na Uniwersytecie Śląskim, po wielu monograficznych numerach pism, licznych tłumaczeniach książek Derridy i wszystkich innych strasznych Francuzów, w sytuacji, gdy teksty dekonstruktywistyczne umieszczane są na listach lektur, zaś od studentów wymagana jest znajomość ich podstawowych tez i strategii. A nawet więcej, wchodzimy w fazę wydań drugich, zmienionych, poprawionych. Oto bowiem łódzkie Wydawnictwo Officyna, zainaugurowało redagowaną przez Bogdana Banasiaka serię „Filozofia francuska” wznowieniem właśnie „O gramatologii” Derridy. Znak to niechybny, że zrazu wymykająca się instytucjonalnemu podziałowi fakultetów dekonstrukcja, która podnosiła wywrotowe konsekwencje pracy nierozstrzygalników w systemach myślowych XX wieku, sama zajęła dziwnie aporetyczne miejsce jako podważający dobre samopoczucie uniwersyteckiej myśli element akademickiej edukacji. Jako zjawisko kwestionujące pretensje wszelkich kanonów do ich zupełności i pełnej legitymizacji, zjawisko mające w zamierzeniu wymykać się jakiejkolwiek kanonizacji, sama wciągnięta została na listy lektur, stając się jedną z cegiełek budujących kanon humanistyki dwudziestego stulecia. Cóż się wydarzyło takiego, że opublikowana po polsku po raz pierwszy w 1999 roku książka „O gramatologii” nie wzbudza już dzisiaj takich emocji, jak przeszło dziesięć lat temu?

„Poważne deklaracje należy oceniać z ostrożnością”

Jeśli idzie o sam tekst, to nadal jest on przecież – jak to określił kiedyś Tadeusz Komendant – czarną skrzynką cybernetyczną. Na wejściu i wyjściu mniej więcej wiadomo, co się znajduje; prawdziwie dziwne i wariackie rzeczy dzieją się natomiast w środku. Ale ten styl pisania jest już znany. Druga połowa dziesiątej dekady XX wieku i początek dekady następnej to w Polsce okres czytelniczej ekstazy, sycenia się coraz szerzej dostępną po polsku myślą francuską. Roland Barthes, Georges Bataille, Gilles Deleuze, Jacques Derrida, Michel Foucault, Jacques Lacan (tak, tak, nawet on), Emmanuel Lévinas, Jean-Luc Nancy – pisma ich wszystkich i wielu innych były często publikowane w tamtym czasie, z reguły w tłumaczeniach dokonywanych właśnie przez reprezentantów pokolenia Banasiaka, Markowskiego i Komendanta. Czytali zaś młodsi, ci, którzy dzisiaj tłumaczą Alaina Badiou, Maurice’a Blanchota i – oczywiście – wszystkich powyższych.

Czy dekonstrukcja zdążyła już się opatrzeć, skonwencjonalizować? Poniekąd trochę chyba tak. Metafory, które wyznaczały jednorazowo wyłuskiwane z danego tekstu aporie, jak pharmakon, hymen czy éponge, zaczęły w humanistycznym idiolekcie funkcjonować jako derridowskie quasi-terminy, choć nie były projektowane jako wyabstrahowane narzędzia czysto teoretycznego języka. I choć daleko jesteśmy od sytuacji, w której opanowanie dekonstrukcji umożliwiałoby uzyskanie dyplomu, jak to się dzieje podobno na uniwersytecie w Tartu, gdzie można zostać dyplomowanym semiotykiem tartuskim, niemniej jest ona nauczana, wykładana i stabilizowana w ramach instytucjonalnych strategii poszczególnych wydziałów, dziedzin wiedzy czy zajmowanych perspektyw metodologicznych. Co więcej, definitywnym chyba wykładnikiem umiejscowienia dekonstrukcji i samego Derridy w archiwum kanonu jest „Wybór wierszy” Aleksandra Wata, opatrzony numerem 300 (Seria I) tom wydany w szacownej serii Biblioteki Narodowej. Wydawana od 1919 roku i zapoczątkowana edycją „Trenów” Kochanowskiego seria stoi na straży kanonu polskiej literatury. I to właśnie w powyższym zbiorze wierszy Wata pierwszym nazwiskiem przywołanym przez jego redaktora, Adama Dziadka, jest nazwisko Jacques’a Derridy. Oto zatem sytuacja A.D. 2012: Derrida we wstępie do tomu Biblioteki Narodowej, Derrida na listach lektur i wśród wymagań egzaminacyjnych, Derrida w nazwie Centrum Kreatywnego Rozwoju (www.derrida.pl) z Piekar Śląskich.

„Gwałtem jest zatem zwykła obecność obserwatora”

Czy jednak, w pewnym sensie, nie do tego poniekąd zmierzała działalność francuskiego myśliciela? Jeżeli chciał on nieustannie wsuwać patyk w szprychy koła zamachowego zachodniej metafizyki obecności, niechybnie musiał sadowić się w wewnątrz jego okręgu. Dekonstrukcja zbiera swoje żniwo, stanowi subwersję w łonie Akademii, naucza, jak nie ufać tezom, założeniom i metodologiom, a zarazem skłania do zmniejszania dystansu, zadzierzgania bardziej intymnych więzów z tekstem. Czynić to może jedynie za cenę dziwacznego umiejscowienia w kanonie, którego założenia chce od środka przemodelować. Inaczej podzieliłaby los tak wielu jednosezonowych awangard.

Niniejszą recenzję miały otworzyć słowa: „Jest taka książka – prawda, że zbyt rzadko w Polsce czytywana – w której stoi, że początkiem wszystkiego jest słowo, i że ludzie w pomieszaniu wzajem nieprzywiedlnych języków pędzą swoje egzystencje. Dzieło to, rozwijając specyficzną logikę suplementu, podnosi (jakkolwiek nie wprost) paradygmatyczną relację pomiędzy onanizmem a ideą kastracji ludzkiego organonu”. „Biblia” nie jest jednak, niestety, lekturą na tyle u nas popularną, by odniesienia do niej były od razu uchwytne.

Niniejszą recenzję mogłyby otworzyć słowa: „Jest taka książka – prawda, że zbyt rzadko w Polsce czytywana – w której stoi, że poza tekstem nie ma żadnego początku, i że ludzie w pomieszaniu wzajem nieprzywiedlnych języków pędzą swoje egzystencje. Dzieło to, rozwijając specyficzną logikę suplementu, podnosi paradygmatyczną relację pomiędzy onanizmem a ideą kastracji, utraty tego, co bezpośrednio obecne”. „O gramatologii” nie jest jednak, niestety, lekturą na tyle u nas popularną, by odniesienia do niej były od razu uchwytne.

Tych dwóch książek wiele ze sobą nie łączy. Różni zaś niewątpliwie to, że druga jest zdecydowanie rzadziej czytana. Niestety.

Książka:

Jacques Derrida, „O gramatologii”, przeł. Bogdan Banasiak, Officyna, 2011.