Łukasz Jasina
Ci diabelsko przystojni naziści… O „Iron Sky” Timo Vuorensoli
Naziści w filmie Timo Vuorensoli są diabelsko przystojni…. Mundury leżą na nich tak, jakby do warsztatów Wehrmachtu w podberlińskim Zossen wkradł się sam Karl Lagerfeld. Skafandry kosmiczne ze swastykami są piękniejsze od tych, w których spacerowali Aleksiej Leonow i Neil Armstrong. Korytarze, w których zamieszkują po ciemnej stronie Księżyca, przypominają schludne osiedla w berlińskim Spandau budowane dla wzorowych robotników, a nazistki, w których się kochają, indoktrynują młodzież za pomocą wyrwanego z kontekstu fragmentu „Dyktatora” Chaplina. Ich przywódcy to albo zblazowany następca Hitlera z twarzą Udo Kiera, albo zwariowany naukowiec, którego już chyba widzieliśmy w „Metropolis” Langa – tylko że tam nie mówił…
„Iron Sky” Timo Vuorensoli to sympatyczne dzieło współczesnej kinematografii fińskiej z doskonale dobranymi akcentami w amerykańskich i niemieckich dialogach, znakomitym wystrojem wnętrz i cytatami filmowymi zaspokajającymi nawet najbardziej wybrednego kinofila. Naziści Vuorensoli są przystojni… I nic z tego nie wynika. Samo nasuwa się w związku z tym pytanie: czy blisko siedemdziesiąt lat po zakończeniu wojny hitlerowcy – jako sprawcy jednej z największych zbrodni w historii świata – mogą się stać już li tylko estetycznym obiektem inspiracji dla artysty filmowego? Czy nazista jest czymś takim, jak kolumna dorycka z greckiej świątyni, czy też bizantyńska mozaika z Hagia Sophia? Czy możemy tworzyć rozkoszne filmy z nazistami w roli głównej bez zastanowienia się nad towarzyszącym im kontekstem historycznych krzywd?
Kto się śmieje z nazizmu?
Problemem nie jest tylko i wyłącznie śmiech, a całego problemu nie można sprowadzać do dyskusji na temat ukazywania hitleryzmu w komediach. Komedie o hitlerowcach nie są niczym nowym i nie można tej problematyki ograniczyć tylko do kilku powszechnie znanych tytułów, takich jak „Dyktator” (1940), „Życie jest piękne” (1998) czy „Bękarty wojny” (2009). Z nazizmu śmiano się w trakcie wojny i po jej zakończeniu, przy czym nie zawsze były to subtelne dzieła w stylu Chaplina, ale także dziełka znacznie krótsze i o nieco mniej subtelnej konstrukcji, jak chociażby pewna radziecka kreskówka. Z dworowaniem sobie z przeciwnika całkiem nieźle radziła sobie także i polska kinematografia. „Giuseppe w Warszawie” (1962) Lenartowicza czy „Misja specjalna” (1987) to filmy, jakich wstydzić się nie musimy, a do tego świadczące, że polscy scenarzyści przewyższali poczuciem humoru Lloyda i Crofta – twórców nieśmiertelnego serialu „‘Allo, ‘Allo”.
Z nazizmu śmiano się w czasie wojny i po jej zakończeniu. Było to zjawisko nader szerokie i ekumeniczne, a do tego dość żywotne po obydwu stronach żelaznej kurtyny. Nie można zapomnieć, że śmiech ten był też odpowiedzią na społeczne zapotrzebowanie. Najpierw walczono za jego pomocą z wrogiem (poza niemieckim zasięgiem) lub z okupantem (w okupowanej Polsce chociażby), po wojnie natomiast oswajano w ten sposób pozostawione po niej traumatyczne wspomnienia. Czyż nie przełamywał naszych narodowych smutków niegdysiejszy Maciek z „Popiołu i diamentu”, czyli Zbigniew Cybulski obsadzony w śmiesznej roli przez Lenartowicza?
Nie można oprzeć się wrażeniu, że o ile Kubrick, Chaplin czy Lenartowicz śmiali się z Hitlera i nazizmu, to stało za tym coś więcej. Ponadto im było wolno więcej – byli to ludzie pamiętający wojnę.
Nazizm a starożytny Rzym
Obecnie najlepszym klientem światowych kin są nastolatki, dla których historia kina rozpoczyna się gdzieś w okolicach ekranizacji pierwszej części „Władcy pierścieni”. Druga wojna światowa i nazizm są dla nich w najlepszym wypadku wydarzeniem historycznym porównywalnym z upadkiem Troi, Rzymu czy bitwą pod Waterloo (jeśli w ogóle o nich wiedzą).
Pierwowzorem dramaturgicznym dla produkcji filmowej może dziś stać się wszystko: historia Perseusza i Argonautów, sto trzydziesta siódma adaptacja książki o muszkieterach Pana Dumasa, dwieście trzeci rodzaj historii o seksualnym życiu Henryka VIII, ale także przefiltrowane przez popkulturę nazizm czy Holocaust. Przy tym: im więcej tego na ekranie naraz, tym lepiej; być może zbliżamy się właśnie siedmiomilowymi krokami do momentu, gdy na ekranie kina 3D obejrzymy trzygodzinne dziełko w którym: Jazon, Karol Wielki wraz z dinozaurami, cudownie uratowaną Anną Boleyn i Elie Wieselem uratują Marlenę Dietrich z nazistowskiej niewoli pełnej wyrośniętych blondynów i blondyn – prosto z fantazji Juliusa Streichera.
Kilka rzeczy trzeba twórcom fińskiego filmu przyznać. Naziści może i są atrakcyjni, ale jednak pozostają „tymi złymi”. Na szczęście od sześćdziesięciu lat mówi się o złu wyrządzonym przez Hitlera i jego podopiecznych, więc nikomu w kinowym mainstreamie nie przychodzi jeszcze do głowy zamiana ról. Niezwykle ciekawe jest również satyryczne odniesienie Vuorensoli do współczesności; w pamięci może nam pozostać ciekawy obraz wykrzywionej rzeczywistości. Otoczona wypchanymi zwierzętami polarnymi, podobna do Sarah Palin amerykańska prezydent próbuje manipulować wynikiem kolejnych wyborów. Na forum ONZ spotykają się stare i nowe mocarstwa, takie jak Chiny, Indie, Australia czy Brazylia. W końcówce filmu znaleźć też można kilka pozytywnych przesłań, takich jak niechęć do wojny i broni nuklearnej. No cóż, ufam reżyserowi, że stoi po stronie dobra, a nie zła, oraz chce dla nas lepszego świata – ale czy konieczne jest maskowanie tych treści nazistami z kosmosu?
Film:
„Iron Sky”
reż. Timo Vuorensola
Finlandia 2012
* Łukasz Jasina, doktor nauk humanistycznych, członek zespołu „Kultury Liberalnej”. Mieszka w Hrubieszowie.
„Kultura Liberalna” nr 173 (18/2012) z 1 maja 2012 r.