Katarzyna Kasia

Dzieci jako zakała ludzkości

Jak słusznie pisał Antoni Słonimski, „dzieci są zakałą ludzkości”. Ten znany powszechnie fakt z całą mocą manifestuje się właściwie od razu. Kiedy tylko młody człowiek opuści (w mniej lub bardziej dramatycznych okolicznościach) matczyne łono, natychmiast zaczyna podkopywać nasz rodzicielski autorytet oraz uniemożliwiać nam wychowywanie go w zgodzie z najnowszymi trendami lansowanymi przez psychologów rozwojowych, światłych lekarzy pediatrów oraz pedagogów.

Ileż ja miałam fantastycznych założeń! Wyobrażałam sobie siebie, na biało odzianą, uduchowioną, nawet być może unoszącą się delikatnie nad ziemią, trzymającą w objęciach ten nowonarodzony cud. W założeniach wypełniały mnie cierpliwość, spokój, błogość i wszechogarniająca dobroć. Zakładałam oczywiście również, że czekają mnie trudne chwile, ale patrzyłam w przyszłość z optymizmem, przekonana, iż od najwcześniejszych chwil życia mojej córki będę ją wychowywała na małego geniusza. Tymczasem już pierwsze dni po powrocie ze szpitala przyniosły mi pewne rozczarowania. Zamiast idealnej organizacji nastąpił chaos nie do ogarnięcia, zamiast stałych pór karmienia nieustanne bieganie z piersią na wierzchu, zamiast spokojnej idylli niewyspanie i problemy ze zrozumieniem potrzeb wyrażanych głośnym płaczem. Z trudem docierało do mnie, że trudności piętrzące się na mojej drodze do zostania idealną matką są większe, niż kiedykolwiek przyszłyby mi do głowy…

A przecież właśnie ten pierwszy okres życia dziecka jest decydujący – wiedziałam o tym z licznych publikacji, które jako kobieta światła czytywałam od samego początku ciąży. Każde niedopatrzenie, błąd, a nawet delikatne niedociągnięcie odbije się później na losach najważniejszej dla mnie osoby. Każdy to zresztą wie. Nic więc dziwnego, że niczym lawina spadły na mnie Dobre Rady. Do ich udzielania upoważnieni czują się właściwie wszyscy. Nie wiem, czy jest to czysto polska specyfika, czy też wszędzie na świecie poczucie odpowiedzialności za nowe pokolenia manifestuje się właśnie w ten sposób.

Porad udzielali mi czasem ci, którzy wychowali własne potomstwo (tutaj jeszcze jakoś byłam w stanie to zaakceptować), oraz ci, których jedyne doświadczenia wynikały z faktu, że sami kiedyś byli dziećmi. Znali się na wszystkim: od karmienia piersią (ze szczególnym uwzględnieniem dylematu „dopajać czy nie”), poprzez przewijanie, a na najskuteczniejszych metodach usypiania dziecka skończywszy. Z premedytacją nie poruszam problemu kąpieli, bo nie chcę otwierać tej przerażającej puszki Pandory.

Uświadomiłam sobie, że coś jest z tymi poradami nie tak, podczas pierwszych spacerów. Jako młoda matka, świadoma korzyści płynących z przebywania na świeżym powietrzu, codziennie udawałam się do pobliskiego parku, pchając przed sobą wózek z progeniturą. Uniknęłabym zapewne wielu cennych wskazówek, gdyby nie fakt, że moja potomkini włożona do wózka natychmiast zaczynała krzyczeć. Nie ma w naszym kraju emerytki, która byłaby w stanie obojętnie przejść obok takiego rozwrzeszczanego wózka! Świadczy to oczywiście bardzo dobrze o naszym społeczeństwie, a przynajmniej o pewnej części tegoż, lecz młoda matka ma wszelkie szanse, by oszaleć.

Gdy moje dziecko się darło, panie zwracały się do mnie z licznymi, troską podyktowanymi wątpliwościami: „a może jej za ciepło?”, „a może jej za zimno?”, „może jest głodna?”, „może ją coś boli?”, „może jej pani opuści tę budkę?”, „może ją pani podniesie?”, „może ten kocyk ją gryzie?”. Odpowiadanie na te wszystkie pytania jest zdecydowanie ponad siły osoby dopiero wkraczającej na trudną ścieżkę macierzyństwa, a na dodatek śpiącej zaledwie trzy godziny na dobę. Wybrałam więc najmniej skomplikowaną opcję i w momencie, kiedy moje dziecko zaczynało krzyczeć, brałam je na ręce – niwecząc tym samym założenia dotyczące kształtowania w niej samodzielności już od zarania życia. Jedną ręką pchałam wózek, na drugiej niosłam dziecko, a jeśli padało, w trzeciej ręce trzymałam parasol, bo nie wyobrażałam sobie, by coś tak nieistotnego jak warunki atmosferyczne zakłóciło rytuał niezbędnego dotleniania młodego organizmu. Nawiasem mówiąc: nigdy w życiu nie byłam tak dotleniona.

Do niebywałych rozmiarów rosły codzienne problemy. Nawet tak, zdawać by się mogło, trywialne jak na przykład pranie. Zastanówmy się przez chwilę nad jednorazowymi pieluchami: są one wynalazkiem, który z założenia miał ułatwić życie dzieciom (które nie cierpią z powodu mokrej pupy) oraz ich rodzicom i opiekunom (którzy po zabrudzeniu mogą pieluchę po prostu wyrzucić). Jednak diabeł tkwi w szczegółach. Co mianowicie z naszą planetą? W apokaliptycznym samokrytycyzmie zdarzało mi się zastanawiać nad tym, jak okropnie dużo śmieci produkujemy! Prześladowała mnie wizja jednorazowych pieluch rozkładających się przez tysiąclecia. Może lepiej byłoby przerzucić się na tetrę? Prać ją. Prasować. Stosować recykling. Ale jeśli prać, to jak? Przecież nie chcę marnować wody ani narażać dziecka na alergie wywołane stosowaniem chemicznych środków czystości! Rynek oferował mi specjalne nasiona czy inne eko-kamienie, w których mogłabym prać brudne pieluchy nawet w górskim strumieniu, nie ryzykując, że zaburzę egzystencję choćby jednego pstrąga. Wyłącznie lenistwo (oraz być może brak strumienia z pstrągiem) powstrzymało mnie od realizacji tego szczytnego planu. Ale nie czułam się fair, tym bardziej że pieluchy to temat-rzeka. Przecież jeśli dziecko korzysta z pieluch, w których nie odczuwa wilgoci, trudno jest mu sensownie wytłumaczyć, iż należałoby nauczyć się korzystać z nocnika. Jak skutecznie przeprowadzić „trening toaletowy”, zwany również „treningiem czystości”? Mój i tak niespokojny sen zaburzały dodatkowo wizje mojej córki idącej do ślubu z pieluchą pod zwiewną białą kreacją. Więc może jednak tetra? I nasiona, i strumień?

„Małe dziecko, mały problem”, mówili mi mądrzy ludzie o bogatym życiowym doświadczeniu. Czymże jest kwestia pieluch w porównaniu ze złożonością odpowiedzi na pytanie o to, jak z młodego egoisty zrobić empatyczną oraz altruistyczną, a zarazem suwerenną jednostkę, funkcjonującą w sferze szeroko rozumianej kultury? Kolejny wyrzut sumienia matki nazywa się telewizor. Tak, powiem to od razu, żeby mieć z głowy najgorsze: oglądałyśmy i oglądamy bajki w telewizji. Znam niepokojącą alternatywną rzeczywistość Teletubisiów i miasteczko listonosza Pata. Orientuję się w świecie małych kucyków, myszki Miki, Boba Budowniczego oraz wszystkich możliwych księżniczek. Oprócz tego, od kiedy się dało, czytałyśmy – i naprawdę cieszy mnie, że teraz naszą bohaterką numer jeden jest Pippi Pończoszanka, bo to znaczy, że mamy za sobą etap kretyńskich rymowanek, choć rzecz jasna miałam wyrzuty sumienia, kiedy brakowało mi siły, by wczuć się w historyjkę z wierszyka albo z niedostatecznym zainteresowaniem zadawałam po raz milionowy fundamentalne pytanie „gdzie misio ma nosek?”. Dla własnej przyjemności chodzę z córką do galerii i muzeów, odkrywając, że dla dziecka świat sztuki jest przestrzenią wielkich możliwości i przeżyć.

Ale pytania o właściwe macierzyństwo ciągle się mnożą. Co z płcią kulturową? Co zrobić ze stereotypami, skoro chciałabym wychować osobę otwartą i akceptującą wszelką inność? Czy dziewczynce wolno się bawić lalkami – a może wpycham ją w ten sposób w sidła patriarchatu? Co z nieszczęsną Barbie? Może lepiej byłoby zainwestować w kolejkę? I na dodatek podstawowy problem kolorystyczny: róż. Szczerze mówiąc, z wagi tego ostatniego zdałam sobie sprawę już we własnym dzieciństwie. Mój pierwszy poważny konflikt z matką dotyczył czapki. Ja chciałam różową (landrynkową, majtkową, paskudną, niegustowną), zaś mama kazała mi założyć inną (peruwiańską, ładną, brązową, oryginalną). Wygrała: poszłam do szkoły w tej drugiej. Ale długofalowe zwycięstwo w pewnym sensie należy do mnie, bo do dziś nie mam w szafie żadnego brązowego ubrania. Chociaż teraz, patrząc na tę sytuację sprzed lat, widzę, jak bardzo utrudniałam mojej matce wychowywanie mnie. Prawie tak samo, jak moja córka teraz mi utrudnia.

Przez niemal pięć lat bycia matką nauczyłam się traktować rozmaite mody wychowawcze z pewnym dystansem. Nie jest to łatwe, ponieważ mam świadomość ciążącej na mnie odpowiedzialności. Wydaje mi się, że wiele problemów wynika z poczucia zagubienia, z tego, że chcemy jak najlepiej, że jeśli byśmy tylko mogły, wymościłybyśmy świat naszych dzieci puchowymi poduszkami, żeby uchronić je przed całym tym złem. A jeśli tego się nie da zrobić, to próbujemy je do tej konfrontacji przygotować najlepiej jak umiemy. Wychowujemy przyszłe noblistki, geniuszy, mistrzów i mistrzynie sportu. Trudno się dziwić, że każdy pogląd urasta w tej kwestii do rozmiarów wszechobejmującej, koherentnej, spójnej doktryny. Czasem te nasze próby są groteskowe, czasem są tragiczne. Nie dajmy się zwariować, Dziewczyny!

* Katarzyna Kasia, doktor filozofii, członkini zespołu „Kultury Liberalnej”.

* Już jutro Temat tygodnia poświęcony ideologiom wychowania w Polsce!