Paweł Marczewski
Prawdziwi polscy oburzeni
Stało się – Polska doczekała się autentycznych protestów oburzonych. Nareszcie nie protestuje jedynie niewielka grupa zapatrzonych w Hiszpanię i Grecję lewaków oraz znudzonej młodzieży z dobrych domów. Głosy sprzeciwu rozlegają się w całej Polsce i wśród Polaków na obczyźnie, we wszystkich klasach społecznych. Z oburzenia nie posiadają się zarówno pracownicy budżetówki, jak i sektora prywatnego.
Co wywołało tę masową mobilizację? Sztandarowe kwestie podnoszone przez ruch oburzonych – umowy śmieciowe, bezrobocie wśród młodych, olbrzymie premie dla prezesów spółek? Nie, program BBC pokazujący rasizm na polskich stadionach i pomyłka prezydenta Obamy, który wręczając Medal Wolności, przyznany pośmiertnie Janowi Karskiemu, użył sformułowania „polskie obozy śmierci”. Gdyby ktoś zwołał wiec, na którym miałaby zostać potępiona amerykańska arogancja, jestem przekonany, że zgromadziłby tłumy co najmniej równie liczne jak po katastrofie smoleńskiej. Maszerujący tłum pewnie nawet nie zauważyłby zwijanej przez policję na polecenie ratusza niewielkiej pikiety Occupy Warsaw.
Uderzająca różnica reakcji opinii publicznej – milczenie w przypadku usuwania namiotów protestujących na krakowskim rynku i na stołecznym Krakowskim Przedmieściu oraz krzyk oburzenia w przypadku programu BBC i pomyłki prezydenta Obamy – skłania do przemyślenia na nowo diagnozy Davida Osta. W „Klęsce Solidarności” lewicowy politolog postawił tezę, że wobec ośmieszania postulatów klasowych jako głosu niezaradnych, język sprzeciwu zostaje w Polsce zdominowany przez retorykę narodową. Ost tłumaczył w ten sposób sukces prawicowego populizmu. Dziś, kiedy kolejną kadencję rządzi partia wyniesiona do władzy dzięki walce z populizmem, stawiająca się w roli rzecznika klasy średniej, warto się zastanowić, czy ta diagnoza nie wymaga przeformułowania.
Nie chodzi oczywiście o to, by godzić się na krzywdzące, wprowadzające w błąd sformułowanie „polskie obozy śmierci”. Ale domaganie się, by Biały Dom wyraził ubolewanie bardziej dobitnie, to już krzyk urażonej narodowej godności, która nie zważa na to, że styl, w jakim domagamy się (potrzebnego) sprostowania, wiele o nas mówi zagranicznym obserwatorom. A krzyczą już nie zmarginalizowani, którzy przegrali podczas transformacji ustrojowej, ale wszyscy. Okazuje się, że problem nieumiejętności wyrażenia frustracji i opisania własnych interesów to nie tylko problem ludzi, którzy stanowili niegdyś elektorat Samoobrony.
Wyjściem z tego impasu nie jest, rzecz jasna, proste przyklaśnięcie młodym koczującym w namiotach na krakowskim rynku czy w centrum Warszawy. Ale już rzeczowa dyskusja nad niektórymi zgłaszanymi przez nich postulatami, realistycznymi i nie, to niezły początek.
* Paweł Marczewski, adiunkt w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Kultury Liberalnej” i „Przeglądu Politycznego”, współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.
„Kultura Liberalna” nr 177 (22/2012) z 29 maja 2012 r.