Karolina Wigura

Czy to naprawdę koniec świata?

Ludzkość znajduje się w stanie całkowitego rozpadu, piszą Welzer i Leggewie. Czas więc rozstać się z wyobrażeniem, że historia  rozwija się zgodnie z zasadą liniowego postępu. Problem w tym, że ta rewelacja nie jest w Europie Środkowo-Wchodniej niczym nowym.  Tutaj przez cały XX wiek postęp i modernizacja były tylko momentami przerywającymi proces niszczenia.

Bohater pewnego dramatu mówi, że the time is out of joint, czas wyszedł z formy. Można też powiedzieć, świat wyszedł z formy i odnieść to sformułowanie do wielu naszych dzisiejszych kłopotów: zagrożenia terrorystycznego, kryzysu finansowego czy możliwej gwałtownej zmiany klimatu. Bohater dramatu wypowiada się jednak o wydarzeniach dość odległych. Pomstuje przeciwko temu, że „ze sługi łatwo zostać królem” i twierdzi, że reformacja przywodzi do upadku ład światowy. Tym bohaterem jest Hamlet, a rzeczywistością, jaką opisuje jest przełom XVI i XVII wieku. [1]

Cywilizacja Zachodu retorykę kryzysu ma więc w swoim krwiobiegu, a katastroficzna wymowa książki Haralda Welzera i Clausa Leggewie „Koniec świata, jaki znaliśmy” doskonale się w nią wpisuje. Według Autorów, nieco jak w teledysku do słynnego przeboju zespołu R.E.M., który był inspiracją przy wyborze tytułu książki, ludzkość znajduje się w stanie kompletnego rozpadu. Świat „wspaniałej trzydziestki”, kilkudziesięciu powojennych lat stabilnego wzrostu gospodarczego, odchodzi w przeszłość. Czas rozstać się z wyobrażeniem, że globalny dobrobyt wzrasta z każdym pokoleniem i że nawet pomimo kryzysów historia rozwija się zgodnie z zasadą postępu liniowego. Przez lekkomyślność naszą i przeszłych pokoleń wyeksploatowaliśmy gościnną planetę Ziemię do tego stopnia, że tylko dekady mogą dzielić nas od gwałtownego pogorszenia warunków życia lub wręcz załamania się cywilizacji. Tej diagnozie towarzyszą proponowane przez Leggewie i Welzera remedia, spośród których warto wymienić przestawienie się z myślenia grupowego i narodowego na globalne, albo jeszcze lepiej – planetarne (bo z uwzględnieniem troski o ekosystem), a także zasadniczą demokratyzację systemów politycznych, przejęcie odpowiedzialności za dalsze losy planety przez obywateli, pozostawienie ich w rękach elit skazuje nas bowiem na rosnące rozczarowanie.

Legenda postępu kroiła nam żywe ciało

Książka Welzera i Leggewiego ukazała się w Niemczech trzy lata temu. Już same nazwiska autorów, mających w Republice Federalnej status intelektualnych celebrytów, musiały oddziaływać przyciągająco. Na dodatek w publicznej debacie po zachodniej stronie Odry do najgorętszych należy właśnie temat kryzysu klimatycznego. Książka długo nie schodziła z tamtejszych list bestsellerów, mimo że nie wszystkie z licznych recenzji były jednoznacznie entuzjastyczne. Dość przywołać słowa z „Die Tageszeitung”, że książka zaczyna być interesująca dopiero po 71 stronie. Recenzenci z „Frankfurter Rundschau” zwracali uwagę na podobną kwestię – że podczas lektury przez długi czas trudno jest się zorientować, jakiej właściwie dziedziny dotyczy „Koniec świata, jaki znaliśmy”.

Z perspektywy czytelnika z Europy Środkowo-Wschodniej książka może budzić pewien sceptycyzm z innego powodu. Welzer i Leggewie prezentują zachodnioeuropejski, chciałby się nawet powiedzieć – zachodnioniemiecki, punkt widzenia. Ich widzenie świata wywodzi się z rozwiniętego państwa społecznej gospodarki rynkowej. Państwo to, mimo wielu problemów związanych na przykład z kryzysem finansowym czy wysokością świadczeń socjalnych, prezentuje innowacyjność i poziom życia niedoścignione nie tylko dla środkowo-wschodniego, ale i nierzadko zachodniego Europejczyka.

Tymczasem z punktu widzenia mieszkańca „Bloodlands”, jak określał ten region Timothy Snyder, teza, że postęp liniowy istnieje, jest zwykłą aberracją. Nasz region podlegał – w wieku XX, ale i wcześniej – cyklicznemu niszczeniu. Tutaj postęp i modernizacja były tylko momentami przerywającymi niszczenie albo przynajmniej głęboki kryzys. Poczucie, że modernizacja bywa zatrzymana, zniweczona, że przynosi potworne efekty uboczne (jak pisał o Zagładzie Żydów Zygmunt Bauman), jest sednem tutejszej tożsamości i rozumienia świata. „Różniliśmy się od lewicowców tzw. Zachodu, bo oni piastowali legendę, a nam miesiące i lata tej legendy kroiły żywe ciało” – pisze Czesław Miłosz w „Rodzinnej Europie”, i pod słowo „lewicowców” można byłoby tu podstawić wiele innych określeń, także „zwolenników idei postępu”.

Być może z tego samego powodu dla środkowo-wschodniego Europejczyka perspektywa zmian klimatycznych, przed którymi ostrzegają Welzer i Leggewie, nie robi wrażenia ostatecznej i nieodwracalnej katastrofy. Nie robi także większego wrażenia wezwanie do myślenia w kategoriach planetarnych i związanych z ekosystemem. Skoro ludzie mieszkający na tym obszarze mają tożsamość ukształtowaną wspólnym doświadczeniem niweczenia modernizacji, a często i zbiorowej walki o wolność, myślą chętniej w kategoriach społecznych niż klimatycznych. A jeśli nawet rozumują, posługując się tymi ostatnimi, ich odpowiedzią na problemy zarysowane przez niemieckich autorów jest: „w jakiś sposób i tak przetrwamy”.

Demokracją w eurobiurokratów

Bardzo interesujący jest natomiast projekt „demokratyzacji liberalnych demokracji” proponowany przez autorów. Wobec głębokich źródeł kryzysu finansowego oraz biurokratyzacji krajów i organizacji międzynarodowych może to być niebagatelna odpowiedź na zanikającą legitymację ustrojów, w których żyjemy.

Weźmy jako przykład Unię Europejską. Jest ona, zgodnie ze słowami Roberta Dahla, próbą stworzenia „demokracji okresu przejściowego”, wymaga jednak poprawek i przeobrażenia. W końcu to, że „Europa to wprowadzenie w życie powszechnej demokracji”, zauważał już w 1963 roku Robert Schumann. I odwoływał się do słynnego zdania Lincolna, iż demokracja to „Władza ludu, przez lud i dla ludu”. A jednak głęboka demokratyzacja Wspólnoty Europejskiej do dziś pozostaje niespełnioną obietnicą. Pozostaje nią, bo może. Pierwotnie legitymacja Zjednoczonej Europy nie miała zbyt wiele wspólnego z demokracją, a znacznie więcej – z pamięcią i strachem przed przeszłością. Lekiem na europejskie skrajności w polityce miał być łagodzący destrukcyjne namiętności dobrobyt. I tak Zjednoczona Europa stała się obietnicą wiecznego dobrostanu w niekończącym się „teraz”.

Dziś jednak, gdy świadkowie nie tylko brunatnego, ale i czerwonego totalitaryzmu stanowią coraz mniej liczną grupę, gdy do Europy napływają imigranci, którzy choć chcą często być Europejczykami, nie uważają, że historia totalitaryzmów europejskich jest ich własną historią, obserwujemy narastający kryzys pamięci. A wraz z nim – kryzys europejskiej legitymacji. W ten sposób można tłumaczyć narastające nastroje ksenofobiczne w Europie, ujawniające się choćby w postaci antyimigranckiej retoryki ostatniej kampanii prezydenckiej we Francji czy eurosceptycyzmu „trzecich partii” w Holandii i Finlandii.

Wobec tego paląca jest w Europie potrzeba nowego źródła legitymizacji wspólnego projektu. Wydaje się, że demokratyzacja zastałych zbiurokratyzowanych i niewydolnych struktur europejskich jest dobrym pomysłem na to źródło. Bez niej Europa gotowa jest rozpaść się wraz z pokoleniami, które ją zbudowały i które doprowadziły do jej ostatnich rozszerzeń. Dla młodej generacji, która wychodzi dziś nie tylko w Polsce, ale w całej Europie na ulice, spowolnienie demokratyzacji w Unii będzie tożsame z pozbawieniem tego pokolenia zainteresowania Zjednoczoną Europą jako taką. Dobrze, że Welzer i Leggewie, choć w niebezpośredni sposób, zwracają na ten problem uwagę.

Przypis:

[1] Zainspirowane wstępem do „Europy kosmopolitycznej” Ulricha Becka.

Książka: 

Claus Leggewie, Harald Wezer, „Koniec świata, jaki znaliśmy. Klimat, przyszłość i szanse demokracji”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2012.

* Karolina Wigura, doktor socjologii, dziennikarka. Członkini redakcji „Kultury Liberalnej” i adiunktka w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. W czerwcu zeszłego roku opublikowała książkę „Wina narodów. Przebaczenie jako strategia prowadzenia polityki”. 

„Kultura Liberalna” nr 178 (23/2012) z 5 czerwca 2012 r.