Jan Tokarski

Poszukiwacze zaginionej intensywności

Marzy Pilch w swoim „Dzienniku”: „Żeby zawsze było tak samo, ale, broń Boże, nie w sensie, żeby zawsze trwało jakieś uniesienie, wzlot, ekscytacja, upojenie czy inny orgazm wiekuisty. Żeby zawsze było tak samo – szczerze mówiąc – umiarkowanie. Żeby zawsze rankiem pić kawę z tej samej filiżanki, po południu w tej samej kawiarni, żeby, tak jak czyni to zdecydowana większość ludzkości, w nocy spać, w dzień pracować; żeby określoną ilość godzin pisać, określoną czytać, żeby regularnie chodzić do kina i na mecze; żeby początek «Faktów» o 19 to była święta godzina – początek zawsze takiego samego wieczoru, żeby – poza tym, że latem zawsze w to samo miejsce i na tak samo długo – nigdzie nie wyjeżdżać, w ogóle – błagam – żadnych podróży; też żadnych arcyważnych spotkań na mieście” (wpis z 19 stycznia 2010 r.). Te słowa to coś więcej niż tylko lista pobożnych życzeń. To pejzaż aspiracji, portret wymarzonej rzeczywistości. Taka ma być Polska: stabilna, przewidywalna, szara.

Cytat ten uderzył mnie, gdy zapoznawałem się z dostępnymi w mediach i internecie materiałami ze zorganizowanego przez PiS kongresu „Polska Wielki Projekt”, który odbył się w Warszawie w połowie maja. Słuchając wypowiedzi poszczególnych prelegentów – Jarosława Kaczyńskiego, Zdzisława Krasnodębskiego, Jana Filipa Staniłki czy Michała Łuczewskiego – miałem poczucie, że słucham ludzi mówiących w jakimś dziwnym, obcym języku. Z pozoru używają tych samych słów co ja, ale znaczą one dla nich co innego. Wydaje się, że mówią o wydarzeniach, które znam, ale nabierają w ich ustach innej wagi i treści, a w efekcie – stają się czymś innym, obcym, nieznanym.

Punktem, w którym ta semantyczna wyrwa ujawnia się z całą wyrazistością, jest oczywiście kwestia katastrofy smoleńskiej oraz dorobku zmarłego prezydenta Kaczyńskiego. Postać tego ostatniego odczytywano na kongresie na przykład poprzez schemat Girardowskiej koncepcji „kozła ofiarnego”. Z symbolu zła (zła, któremu na imię „kaczyzm”) stał się Lech Kaczyński, powiada socjolog Michał Łuczewski, symbolem świętości. My wszyscy zaś – społeczeństwo – wzięliśmy udział w czymś w rodzaju dokonanego nieświadomie założycielskiego mordu. Wyśmiewany za życia, po śmierci prezydent okazuje się mężem stanu. Wcześniej trywializowany, odzierany z wielkości, teraz spogląda na nas z wawelskiej skały ponad chaosem epok. Oto Ojciec Narodu i jego ofiara w jednym. Ten, który poprzez swoją męczeńską śmierć przywrócił jedność wspólnocie…

Taki język opisu naszej sytuacji po wypadku tupolewa uderza metafizycznym patosem przyłożonym do zdarzenia beznadziejnie banalnego, kwantyfikatorem historycznej wielkości zestawionym z postacią, trzeba to w końcu powiedzieć, przeciętną. Lech Kaczyński – wbrew temu, co implicite sugerowano podczas kongresu – zastąpił Aleksandra Kwaśniewskiego na stanowisku prezydenta Rzeczypospolitej, nie Jana Pawła II na stanowisku Ojca Narodu. Pochówek na Wawelu nie był, jak słusznie zauważył w „Polityce” Robert Krasowski, miarą jego osiągnięć, ale największym osiągnięciem. Wypadek tupolewa pod Smoleńskiem – chociaż poprzez fakt, że wpisany jest w kontekst Katynia aż prosi się o podniesienie go do rangi znaku Opatrzności, o nadanie mu ciężaru metafizycznego Symbolu – otóż ów wypadek jest moim zdaniem tragiczny przede wszystkim dlatego, że żadna tego typu treść do niego nie pasuje. Symetria między przyczyną i skutkami ulega tu zaburzeniu. Nie ma w tej katastrofie głębi, ciężaru. Przeciwnie: wyczerpuje się ona w swej banalności. Jest przypadkiem, który w warunkach naszego państwowego nieładu zawsze może się zdarzyć. Podpada pod prawa statystyki, a nie Opatrzności.

W nadinterpretacjach wypadku pod Smoleńskiem odbija się potrzeba metafizycznego „doładowywania” rzeczywistości. Zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że jest to ukryta obsesja sporej części polskiej prawicy. Spór o lustrację i dekomunizację, walka z układem, a teraz smoleński neomesjanizm – czy wszystkie one nie są wyrazem sprzeciwu wobec wizji dożylnej, analgetycznej modernizacji, której pacjent zwany Polską ma się poddać, by móc zamieszkać w odmalowanej przez Pilcha arkadii zwyczajności? Wydaje mi się, że coś jest tu na rzeczy. We wszystkich trzech przypadkach polska prawica wprowadzała do naszego publicznego dyskursu radykalne podziały. A wraz z nimi do polityki powracała intensywność, której odnalezienie, a następnie przeżywanie jest – to moja teza – naczelną pasją naszych prawicowych myślicieli.

Nie mogę podpisać się pod marzeniem Jerzego Pilcha. Nie chcę Polski szarej, zanurzonej w swej codzienności, kiszącej się nieustannie w sosie bieżących, wypranych z głębszej treści spraw. Nie podoba mi się również arogancja, z jaką spora część naszych elit od początku odnosiła się (i odnosi się nadal) do narodowej żałoby z 2010 roku. Ale tym bardziej obca jest mi ubrana w konserwatywne szaty mentalność quasi-rewolucyjna (czy może raczej: kontrrewolucyjna). Taka, której najgłębszym pragnieniem jest pogrążenie się w nieustających paroksyzmach dogłębnego Odrodzenia Narodu. Taka, która do każdej swojej tragedii (nawet potwornej w swej banalności, jak ta pod Smoleńskiem) dostawia zaraz metafizyczne, ba, apokaliptyczne rusztowanie. Taka wreszcie, która przestawiając aksjologiczne znaki, upojona swoim patosem, podmywa przestrzeń, w której można prowadzić polityczną debatę. Ta wymaga przecież, by słowa, których używamy, znaczyły to samo dla wszystkich uczestniczących w sporze stron.

„Katastrofa smoleńska: bilans dwóch lat” głosił tytuł jednej z sesji na rzeczonym kongresie. Bilans tych dwóch lat to przede wszystkim dwa języki, którymi się dziś w debacie publicznej posługujemy. Polska na proszkach nasennych i Polska na sterydach nie mają jak ze sobą rozmawiać. Największy być może paradoks polega jednak na tym, że to właśnie ci, którzy uważają się za rzeczników ofiar wypadku; ci, którzy przedstawiają się jako kontynuatorzy „dzieła” prezydenta Kaczyńskiego, przydając katastrofie metafizycznego ciężaru, niweczą jej realne, polityczne, wspólnotowe znaczenie.

* Jan Tokarski, historyk idei. Stale współpracuje z „Przeglądem Politycznym” i kwartalnikiem „Kronos”.

„Kultura Liberalna” nr 179 (24/2012) z 8 maja 2012 r.