Małgorzata Rejmer
Aborcja w zaciszu domowym, metodą chałupniczą
Tuż przed nocą wiadomość od Ewy – że usunęła ciążę, czy mogłabym przyjść. Idąc przez Grochów, odrywam się myślami od Ewy i wspominam kobiety, z którymi rozmawiałam w Rumunii, kobiety w sile wieku, mocne jak pnie drzew, wyrastające w bezkresie aborcyjnego podziemia. Pani Gabriela wymienia aborcje: trzy duże (skrobanki) i trzy małe (podnoszenie pianina + wrzątek). Pani Oana: cztery. Pani Eugenia, najtwardsza i najsprytniejsza, dwie zaledwie – bo wszystko co niedostępne i nieistniejące umiała sobie załatwić.
Idę przez czarny Grochów i myślę o kobietach – taśmach fabrycznych do produkcji dzieci, które w Rumunii Ceauşescu nic innego miały nie robić, tylko rodzić, owocować w sadzie narodowym. Do czterdziestki czworo dzieci, bo tak nakazywał dekret. Kilka lat później, nowym zarządzeniem, na liczniku miało być pięcioro, a za obfite rodzenie przyznawano kolorowe medale i ordery, idealne, żeby odwrócić uwagę dziecka, gdy będzie domagało się jedzenia.
Dekret, który zabraniał aborcji i antykoncepcji, działał zgodnie z oczekiwaniami tylko przez pierwsze dwa lata, gdy Rumunki nie rozumiały jeszcze, jak nowe prawo zmieni ich życie. Potem kobiety nauczyły się. Ich metody to były druty do dziergania, szydełka, gałęzie łopianu, ostu, spinki, musztarda, sok z cytryny. Każda z kobiet, z którymi rozmawiałam, miała swój sposób na wywołanie krwawienia lub skurczów. Na przykład pani Gabriela – wrzątek. No, ale jak to? Po prostu polewać się wrzątkiem. Pani Gabriela tłumaczy cierpliwie: „Oczywiście, bólu nie można znieść, jest potworny, ale po dwóch kieliszkach wina na znieczulenie, z odpowiednim nastawieniem – da się”. Da się. W rumuńskich rodzinach rodziło się zazwyczaj jedno, dwoje dzieci, troje to już była wielodzietność. W kraju, w którym nie można było kupić prezerwatyw, środków antykoncepcyjnych, w którym aborcja była karana więzieniem, w kraju, którego mieszkańcy przez całe lata 80. zaznajamiali się z nieogrzewaniem i sztuką kolejkowego wystawania żywności, w kraju, który miał być mocarstwową potęgą, dzieci nie chciały przychodzić na świat. I nie było takiego prawa, które mogłoby zmusić kobiety, żeby rodziły podług wymyślonej statystyki.
Słowo „nielegalne” zmienia znaczenie. „Nielegalne” to „oni”, a „my” to bezimienna armia kobiet – ich opór jest murem, którego władza nie sforsuje. One znają kogoś, kto zna. Słyszały że. Idą pod wskazane adresy. Pukają, jak było umówione. Nic nie płacą albo płacą bardzo dużo – zdrowiem, życiem, wolnością. Młode dziewczęta i ich wycięte macice po powikłaniach aborcyjnych. Małe dzieci i ich martwe matki, które wykrwawiły się po szemranej aborcji. Stare akuszerki i ich złachane walizki z przyrządami do irygacji, dzięki którym trafiają do więzień.
O tym wszystkim myślę, kiedy pukam do mieszkania Ewy i czekam, aż otworzy drzwi.
Jak mi ktoś mówi, że płód jest człowiekiem, to mówię: nie wiem.
Jak mi ktoś mówi, że płód nie jest człowiekiem, to też mówię: nie wiem.
Nigdy nie powiedziałabym: Dziewczyno, to twoje ciało, skrob się, ile chcesz.
Nigdy nie powiedziałabym: Dziewczyno, nie wolno ci zabijać swojego dziecka.
Nigdy nie chciałabym być człowiekiem, który kiwa komuś palcem i mówi: wolno – nie wolno. Dla takich jak ty: obłoki i skrzydła, a dla takich jak ty: kocioł i oliwa. Kiedy więc patrzę na zmęczoną twarz Ewy, to o nic jej nie pytam, tylko pozwalam jej mówić. A Ewa mówi, że się bała. Że zaliczyła slalom między upokorzeniami. Że spotkała kobiety, które chciały jej pomóc, i które bały się, że Ewa jest obca, że ma dyktafon, że wsadzi je do więzienia. W oczach tych kobiet Ewa była ofiarą, która mogła stać się katem. Ewie pomogły kobiety, które nie zamieniły z nią więcej niż kilka zdań. Im mniej Ewa wie, tym lepiej. Tabletek na wrzody nie połykać. Dopiero później, leżąc na linoleum, Ewa zastanawiała się, ile krwi to dużo, a ile mało. Jak rozpoznać, czy jeszcze jest dobrze, czy już źle. Patrzę na linoleum w kuchni Ewy i przypominają mi się historie Rumunek, które przeprowadzały aborcję na stole kuchennym (bo w kuchni łatwiej o wrzątek). Albo: „O tu, tam gdzie pani siedzi, na tym tapczanie”. Tu, w moim domu, tam gdzie można zasłonić firany, by nikt nie zaglądał do okien.
Nie, nie jesteśmy komunistyczną Rumunią. Jesteśmy Polską, która tygrysimi skokami pędzi w stronę światła – to lśni postęp. W tym postępie jest armia wykształconych kobiet, z tradycją dzielności w żyłach, oddziedziczoną po prababkach, które zostawały same w domach i zasłaniały okna, by obca władza nie mogła przez nie zaglądać.
Dziś te wykształcone kobiety mają dość pieniędzy, by wsiąść w samolot i przeprowadzić aborcję w Londynie. Wsiąść w pociąg i udać się na aborcyjną wycieczkę do Berlina. Te kobiety skończyły medycynę i potrafią wypisać koleżance koleżanki receptę na leki przeciw wrzodom. Takie leki kosztują 30 złotych. Polska to zielona wyspa, stać nas.
Według nieoficjalnych szacunków Polki robią w ciągu roku od 80 tysięcy do 200 tysięcy nielegalnych aborcji, więc uśrednijmy tę przepaść – 140 tysięcy. Pomnóżmy przez 10 lat. 1 400 000 milczących kobiet. Kobiet, które pomagają sobie nawzajem. Kobiet, które chodzą do kościoła. Kobiet, które organizują sobie wsparcie w internecie. Albo działają w pojedynkę
Tak jak moja koleżanka, bardzo decyzyjna, bardzo stanowcza, która dowiedziawszy się, że jest w ciąży, poszła od razu na Dworzec Centralny i kupiła bilet do Berlina. Targana paniką, że szybko, że zaraz, zanim się ktoś dowie, załatwiła wszystko w dwa dni i gdy siedziała w pociągu z Berlina do Warszawy, dotarło do niej: siedzę tu, jestem już pusta, przede mną sześć godzin myślenia, co ja właściwie zrobiłam?
Gdy Rumuni zabili już Ceauşescu, pierwszą ustawą, jaką wprowadzono, było zniesienie zakazu aborcji. Aborcyjne statystyki wystrzeliły. Teraz, gdy młoda Rumunka dowiaduje się u lekarza, że jest w ciąży, pierwsze pytanie, jakie słyszy, brzmi: To co, usuwamy? Mówiło mi o tym wiele kobiet. Jedna z nich, gdy już opowiedziała mi o swojej aborcji, zapytała z oczami pełnymi łez: Powiedz, czy dobrze zrobiłam? Nie powiedziałam nic, bo nie mogłam niczego jej powiedzieć.
Powiedziałam Ewie: trzeba napisać o tym, że w Polsce można zrobić aborcję za 30 zł. Ewa napisała list pt. „Krwawię” do „Dużego Formatu”. Ukazał się w numerze 20/977, tekst dostępny jest także na stronie Gazety Wyborczej.
* Małgorzata Rejmer, ur. 1985, polska pisarka, doktorantka w Instytucie Kultury Polskiej UW. W 2009 wydała debiutancką powieść „Toksymia” (wyd. Lampa i Iskra Boża) i w 2010 otrzymała za nią nominację do Nagrody Literackiej Gdynia.
„Kultura Liberalna” nr 179 (24/2012) z 12 czerwca 2012 r.