Szanowni Państwo,
zacznijmy od końca. O czym w tym numerze nie piszemy? Nie piszemy o autostradach, chlebie, rządzie, opozycji; o feminizmie, szowinizmie i seksizmie; o idei polskości, rosyjskości i dyplomacji po katastrofie; o prawicy, lewicy i władzach stolicy. Opublikowane w tym numerze teksty to przede wszystkim ukłon w stronę dyscypliny sportu, która pasjonuje i będzie pasjonować miliony ludzi na całym świecie.
A teraz od początku. Nasza drużyna narodowa zajmuje zaszczytne miejsce w siódmej dziesiątce najlepszych na świecie. Najniższe spośród wszystkich uczestników mistrzostw Europy. Nasze drużyny klubowe od lat pukają do drzwi Ligi Mistrzów. Jak? Bezskutecznie.
Po przegranej wysłuchujemy litanii niedorzecznych wymówek o tym, że zabrakło sił na 90 minut; że potrzeba nam więcej „boiskowego cwaniactwa”; że linia defensywna jest jeszcze niezgrana itp. itd. Wszyscy znamy je doskonale. A jednak do piłki wracamy. Co Polakami-kibicami kieruje? Czyżby chroniczny brak realizmu po kolejnych „łomotach”? Czy nasze przywiązanie do piłki to po prostu behawioralna skamielina – pozostałość po czasach, gdy na polskich zawodników patrzeć było warto? Czy piłka nożna nadal może być uważana za sport narodowy? Dlaczego nie porzucimy jej na dobre dla innych dyscyplin?
Na wszystkie te fundamentalne pytania odpowiadają w bieżącym numerze „Kultury Liberalnej” autorki i autorzy. Kacper Szulecki pisze o fanach piłki nożnej jako największym na świecie klubie cierpiętników, którego członkowie pielgrzymują na mecze swoich lepszych lub (zwykle) gorszych drużyn bez przekonania, wierząc, że ich los w końcu się odmieni. Łukasz Jasina podkreśla jednoczący potencjał tej dyscypliny sportu. Na trybunach stadionów zasiadają ludzie, którzy poza stadionem nigdy się nie spotkają, zaś sportowe sukcesy zwykle bardziej nas łączą, niż dzielą. „Do wygranej «Orłów Górskiego» mógł się poczuwać każdy, twierdzi Jasina. Do Nobla Miłosza i Szymborskiej już niekoniecznie – nie wszyscy jesteśmy inteligentami”.
Jacek Wakar odpowiada prosto: futbol to jest futbol. „Żaden inny sport nie wyzwala takich emocji, nie buduje takiego napięcia, że aż powietrze zdaje się naładowane elektrycznością”. Na koniec Anna Mazgal porównuje zachowanie kibiców piłki nożnej do wyznawców religii. I podkreśla doświadczenie wspólnotowe, także… wspólne wzruszenie: „Ponad 65 proc. badanych fanów (których większość stanowią mężczyźni) przyznaje, że zdarza im się płakać podczas meczu. Statystycznie najczęściej płaczą Portugalczycy: ośmiu na dziesięciu badanych”.
Temat uzupełniają felietony w dziale „Komentarz nadzwyczajny”: Wojciecha Kacperskiego, w którym autor przygląda się Warszawie pierwszych dni mistrzostw Europy i Ewy Serzysko poświęcony wyższości piłkarskich emocji nad okołoboiskowymi ploteczkami.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja
1. KACPER SZULECKI: Ogólnoświatowa zmowa masochistów
2. ŁUKASZ JASINA: Piłka jako kręgosłup polskości?
3. JACEK WAKAR: Zapomnieć o Lacie
4. ANNA MAZGAL: Święci mocni
Ogólnoświatowa zmowa masochistów
Dlaczego nie rzucić szalika i koszulki w kąt i nie zająć się czymś pożytecznym, albo zainteresować sportem, w którym sukces jest murowany? Są chyba dwa powody.
Zawód i rozgoryczenie są w tę grę wpisane tak samo jak spalony i aut. W każdej z europejskich lig jest od 10 do 24 drużyn, ale mistrz może być tylko jeden. Porażka jest w piłce nożnej po prostu stałą, zaś zwycięstwo miłym wyjątkiem od reguły. Jedni radzą sobie z tym lepiej, inni gorzej. Z grona tych drugich wywodzi się kategoria „kibiców sukcesu” – takich, którzy wolą trzymać ze zwycięzcami, a immanentny element porażki skutecznie wymanewrowują częstą zmianą sympatii. Dziś twierdzą, że daliby się pokroić za Barcelonę, Borussię Dortmund i Legię Warszawa. Pojutrze będą za Interem, Bayernem i Wisłą Kraków albo innym Lechem. Na nowych, lśniących stadionach, zwłaszcza teraz, kiedy kibicowanie staje się modne i wygodne, jest wysyp „kibiców sukcesu”. W piłce szukają doznań estetycznych, może jakoś budują na niej swój wizerunek. Ale prawdziwą magię kopanej mogą poczuć najwyżej tak, jak się smakuje lizaka przez wystawową szybę.
Oczywiste jest, że prawdziwy kibic ma takie osoby za nic. Prawdziwy kibic zawsze jest w dużej części masochistą. To nas łączy. To powoduje, że w Ameryce Południowej, w Skandynawii czy w byłej Jugosławii możemy razem usiąść nad szklanką czegoś mocniejszego niż sok pomarańczowy i porozmawiać o sukcesach, często wyblakłych jak fotografia z polaroidu, oraz o ciężkich czasach, jakie nadeszły lub właśnie nadchodzą. Oto kwintesencja piłki nożnej: ogólnoświatowa zmowa masochistów. Za to kocham ten sport.
Piłka ma oczywiście różne oblicza. Jest piłka klubowa – na co dzień. Jest i ta reprezentacyjna – od wielkiego dzwonu. Generalnie w pierwszej wersji każdy ma większe pole do indywidualnego manewru, swój klub można wybrać. W tej drugiej też można kibicować prawie każdemu (mój kolega na przykład obdarzył afektem drużynę Wysp Owczych), ale połączenie westfalskiego systemu suwerennych państw narodowych (i terytoriów autonomicznych) z nowoczesnym rozumieniem sportu (które wykluło się na początku XX wieku) powoduje, że każdy z nas, o ile nie jest apatrydą, ma przynajmniej jedną swoją drużynę narodową. Wielkie turnieje, takie jak Euro 2012, to kuźnie legend reprezentacyjnej piłki – ale w dużo większej mierze to fabryki rozczarowania. Zwłaszcza jeśli kibicuje się np. reprezentacji Polski, o czym większość z nas doskonale wie. Rozczarowania, nie mniej bolesne (a może nawet bardziej, bo spada się z wyższego konia), są jednak udziałem wszystkich. Po co to wszystko? Dlaczego nie rzucić szalika i koszulki w kąt i nie zająć się czymś pożytecznym, albo zainteresować sportem, w którym sukces jest murowany?
Są chyba dwa powody. Magia futbolu i dyskretny urok piłkarskiego masochizmu.
No bo przecież mamy (my – Polacy) solidną reprezentację siatkarską. Bywamy nieźli w hokeju na trawie, w szachach, w skokach narciarskich, a może także w bierki. Powiedzmy sobie szczerze: wszystko to są jednak niszowe sporty. Mimo międzykontynentalnej sławy rugby, krykieta, baseballu, koszykówki, siatkówki, a nawet hokeja, globalnym numerem jeden jest i pozostanie piłka nożna. Dlaczego? To oczywiste. Nie ma drugiej gry na świecie tak prostej i wymagającej tak minimalnej ilości sprzętu. By grać, potrzebne jest tylko coś, co będzie robić za piłkę, i coś, co będzie robić za bramki. Kto czytał „Do przerwy 0:1”, rozmawiał z dziadkiem lub był w Trzecim Świecie, wie, że za piłkę może robić wszystko: od szmacianego kłębka po melona. Buty to już sprawa drugorzędna. Nie trzeba łyżew, kijów ani lodowisk, nie trzeba koszy ani równej nawierzchni, nie trzeba skomplikowanych zasad. Dlatego kopie cały świat. A jak już kopie – to marzy o tym, by kopać lepiej i by być takim, jak ci, którzy kopać naprawdę potrafią. Magia piłki bierze się chyba właśnie z tego, że wszyscy (nawet dzisiejsi zapiekli wrogowie „futbolizmu”) choć raz za piłką ganiali – a podwórkową kopaninę ze zmaganiami tytanów na Baltic Arena albo Santiago Bernabeu łączy nierozerwalna nić. To wciąż ta sama gra.
Tego nigdy nie będą miały skoki narciarskie ani nawet do końca koszykówka (melonem ciężko kozłować). Choć to przyjemny sport, nigdy nie potrafiłem poczuć w nim tej samej magii. Swego czasu, kiedy moja piłkarska drużyna od „codziennego” masochizmu – warszawska Polonia – walczyła desperacko o utrzymanie w Ekstraklasie, a każdy tydzień przynosił kolejne rozczarowania, koszykarska siostra grała o mistrzostwo Polski z będącym wtedy na fali Śląskiem Wrocław (dziś po obu koszykarskich potęgach pozostało wspomnienie). Dałem się wyciągnąć na Torwar, gdzie pewnie zebrało się więcej kibiców, niż bywało na meczach piłkarskich przy Konwiktorskiej. Niby to samo – gra, emocje, nawet drużyny te same. Ale to jednak nie to. I nieważne, że jedni generalnie wygrywają, a drudzy generalnie przegrywają. Gdyby chodziło o to, żeby ciągle wygrywać, na świecie zostaliby tylko kibice Brazylii i tajscy fani Manchesteru United. Dla kibiców Wysp Owczych nie byłoby wcale miejsca.
Tu dochodzimy do owego dyskretnego uroku piłkarskiego masochizmu. Cała słodycz zwycięstwa bierze się stąd, że jest ono generalnie mniejszą lub większą łyżką miodu w beczce dziegciu. Dlatego nie widzę nic dziwnego w tym, że Polacy dalej mają świra na punkcie reprezentacji – choćby na prezesa PZPN terenowi aparatczycy wybrali za rok Zdzisława Kręcinę, choćbyśmy nie wyszli z grupy na Euro i choćby Robert Lewandowski osiągnął już szczyt swoich możliwości (tfu, tfu, tfu). Dlatego też zawsze będę kibicował „Czarnym Koszulom” – w której lidze by to nie było (w morzu dziegciu te krople miodu, jakimi są derbowe zwycięstwa, smakują wybornie).
Los się musi odmienić – to hasło zawsze najlepiej podsumowuje naszą masochistyczną pasję.
* Kacper Szulecki, socjolog polityczny, doktorant na Uniwersytecie w Konstancji, członek redakcji „Kultury Liberalnej”. Ostatnio coraz częściej pomieszkuje w „Trzecim świecie”, gdzie całe szczęście też gra się w nogę.
***
Piłka jako kręgosłup polskości?
Igrzyska są odwiecznym sposobem rozładowywania społecznego napięcia. Ich atakowanie jest obłudnym działaniem tych, którzy potrafią zaspokoić swoje intelektualne potrzeby w inny sposób i usiłują ten sposób narzucić innym.
Piłka nożna w telewizji jest zjawiskiem zdecydowanie ciekawszym niż futbol realny. W dzieciństwie nigdy nie mogłem zrozumieć radości Paragona i jemu podobnych z telewizyjnego serialu Stanisława Jędryki. Szkolne boisko położonego nieopodal szkoły-tysiąclatki imienia Bolesława Prusa nie zachęcało raczej do gry i nie miało w sobie nic z czaru Santiago Bernabeu. Otaczały nas kraty zabezpieczające mieszkańców bloków przed wybiciem okien, asfalt był popękany, trampki, jakie nosiłem, były cokolwiek dziurawe, a do tego koledzy zawsze zmuszali mnie do stania na bramce, aby wyleczyć mnie z lęku wywoływanego przez lecącą w moim kierunku piłkę (nieraz w końcu do nas Polaków strzelano – co nieco w genach musiało pozostać!).
Tymczasem piłka nożna w wersji mistrzowskiej dawała zdecydowaną radość i kontakt ze światem. Czyż nie można się było cieszyć wspólnie z piłkarzami RFN, gdy ci zdobywali mistrzostwo świata we Włoszech? Czyż nie emocjonowaliśmy się wygraną Duńczyków w Euro dwa lata później – kiedy to pokonali wszystkie potęgi, a na mistrzostwach mieli się początkowo nie zjawić? Czyż nie cieszyła nas skucha Roberta Baggio w karnych z Brazylią gdy niebiosa słusznie pokarały go za uskutecznianie bufonady w miejsce gry? Czyż jednym z najważniejszych wydarzeń naszego dzieciństwa nie była przegrana polskiej kadry trenera Łazarka z Anglią na Wembley, która zapoczątkowała czarną serię naszej piłki trwającą do dziś? A był czerwiec 1989 roku. W trzy lata później Polacy o mało nie wygrali igrzysk w Barcelonie. Wtedy też się cieszyliśmy.
Futbol to przede wszystkim gra przemysłowych przedmieść i małych miasteczek. Piłki są tanie, a i do zbudowania boiska nie trzeba wielkich nakładów. Wielkie piłkarskie gwiazdy wychodziły przecież z zagłębi przemysłowej Anglii, brazylijskich faweli, Zagłębia Ruhry, Górnego Śląska i Donbasu, włókniarskiej Łodzi i warszawskiego Powiśla. Piłka była sportem plebejuszy. Dla bogatszych pozostawały inne elitarne rozrywki: szermierka, tenis czy łucznictwo.
Rzekłby ktoś, że całe to zjednoczenie, wywieszanie flag na samochodach, malowanie się w narodowe barwy farbami nabytymi w hipermarkecie, to tylko chwilowe przebłyski jedności. Może to i prawda i być może już za kilka dni ujrzymy, jak się nam to sympatyczne zjawisko rozpływa. Ale czy wymyśliliśmy coś lepszego? Podobno Polacy wypracowali patent na narodową jedność tylko w chwilach żałoby, czego walnym przykładem jest to, co stało się dwa lata temu po katastrofie smoleńskiej. Czemu więc krytykować, gdy nagle pojawia się patriotyzm pozytywny – odwołujący się do gry zespołowej, wsparcia swojej drużyny, radości ze wspólnego śpiewania hymnów i z ładnie wyglądających stadionów? Co w tym złego?
Jedna wygrana lub dobry występ polskiej reprezentacji da wielu milionom naszych rodaków pozytywny mit, na którym będą się mogli oprzeć, wspomnienia z trybun warszawskiego Stadionu Narodowego czy też bursztynowego zjawiska z Gdańska będą równie radosne jak opisy naszych przodków stojących przy trasie Wyścigu Pokoju w dobie stalinizmu. Dadzą nam radość, która przyda się, gdy nadejdą ciężkie czasy.
Czy „igrzyska” są czymś złym? Przecież gdyby ich nie zorganizowano, i tak wcale nie zwiększyłaby się liczba szkół i przedszkoli, nie poprawiłby się poziom naszego systemu oświatowego, a ludzie biedni nie kupiliby sobie nagle mieszkań i nie zaczęli wyjeżdżać na zagraniczne wakacje. Galerie sztuki nie zakwitłyby nowymi obrazami, ulice nie stały się czystsze, a sądy bardziej sprawiedliwe. Igrzyska są odwiecznym sposobem rozładowywania społecznego napięcia. Ich atakowanie jest obłudnym działaniem tych, którzy potrafią zaspokoić swoje intelektualne potrzeby w inny sposób i usiłują ten sposób narzucić innym. Tak się składa, że spora część społeczeństwa lubi obejrzeć dobry mecz, pić alkohol, krzyczeć, bawić się, a nade wszystko zapomnieć o otaczającej ich nader szarej egzystencji.
A to, że niektórym będzie przez chwilę trudno. No cóż. Życie nie składa się z samych radości. Czasem trzeba pchać walizkę na dworzec o kilkaset metrów dłużej. Czasem przez miesiąc będzie głośno. Ale czy futbol i mistrzostwa doprawdy przysparzają nam większej ilości cierpień niż zazwyczaj? W końcu prawie codziennie telewizja porusza dziwaczne tematy i każdego dnia jest tyle spraw do zignorowania. Jeśli kogoś nie interesują futbolowe zmagania, może ich nie zauważyć, tak jak nie zauważa codziennie bardzo wielu spraw na świecie – od głodu w Republice Środkowo Afrykańskiej aż po bezrobocie na „ścianie wschodniej” (tej za Wisłą, a nie tej na Marszałkowskiej).
* Łukasz Jasina, doktor nauk humanistycznych, członek zespołu „Kultury Liberalnej”. Mieszka w Hrubieszowie.
***
Zapomnieć o Lacie
Polacy nie nauczą się wygrywać, dopóki kibice nie przestaną rozgrzeszać ich z każdej porażki. Nawet z tych, które zdarzyć się nie powinny.
Przez pierwszą część meczu z Grecją przecierałem oczy ze zdumienia. Polacy grali płynnie, raz za razem stwarzali zagrożenie pod bramką przeciwnika, gola zdobyli bardzo szybko i po pięknej akcji. Od lat, od meczu z Portugalią za czasów trenera Beenhakkera, nie widziałem tak znakomicie się prezentującej reprezentacji Polski.
Przez drugą część meczu z Grecją nie mogłem uwierzyć, że tak łatwo wszystko spapraliśmy. Obrona stanęła, gola Grekom sprezentowaliśmy, potem faul Szczęsnego, karny obroniony przez Tytonia, kiedy mieliśmy już zagwarantowany bilet do piekła. Remis spowodował, że Euro potrwa dla nas przynajmniej do ostatniego meczu grupowego, bo nawet przegrana z Rosją szans definitywnie nam nie odbierze. Ale przez moment wydawało się, że zakończymy mistrzostwa już na starcie, tradycyjną klęską. I znowu wyjdzie na ulicę tłum i zaśpiewa „Polacy, nic się nie stało”… Na pohybel tym, co wymyślili to wspierające naszych hasło.
To bodaj holenderski selekcjoner naszej reprezentacji tłumaczył, że Polacy nie nauczą się wygrywać, dopóki kibice nie przestaną rozgrzeszać ich z każdej porażki. Nawet z tych, które zdarzyć się nie powinny. Nie mają racji ci, co odsądzają naszych od czci i wiary za mecz z Grecją, bo za pierwszą połowę należy się im uznanie. Mają jednak rację ci, którzy utrzymują, że cudem zremisowaliśmy spotkanie z gatunku tych, które po prostu trzeba było wygrać. Świetna gra, dominacja nad rywalem, gol, czerwona kartka dla przeciwnika, sędzia nam – gospodarzom – sprzyjający. Zestaw okoliczności nie do powtórzenia w żadnych innych warunkach. A my na koniec dziękujemy Bogu, że nas ocalił. Bo nie jesteśmy taką Rosją, co to roznosi Czechów bez szczególnego wysiłku. Przyznaję, że w 2004 roku nie cieszył mnie sukces Grecji, tak w ogóle z nieufnością patrzę na tak zwane czarne konie ze słabeuszy przeistaczające się w gigantów. W futbolu wygrywają drużyny z mentalnością zwycięzców, a nie przy wyjściu na boisko proszące o najniższy wymiar kary.
Niby powinniśmy się przyzwyczaić. Ostatni sukces Polska odniosła na hiszpańskim mundialu trzydzieści lat temu. Potem co prawda graliśmy na mistrzostwach świata, ale z wiadomym skutkiem. Na Euro 2008 było jak było, dlatego całą złość mogliśmy przenieść na Howarda Webba, który śmiał podyktować przeciwko nam karnego, wykorzystanego przez Austriaków. A potem było „Polacy, nic się nie stało”. Co jakiś czas zaskakują jeszcze polskie kluby, walcząc w Lidze Europejskiej, bo walkę o Ligę Mistrzów odpuszczamy walkowerem. Codziennością jest Tomaszewski, Smuda, Lato, PZPN, korupcja nie do zwalczenia, bezczelność działaczy. Brud i nędza. Liga, w której każdy może wygrać z każdym, bo nie ma drużyn naprawdę mocnych. Dlatego mistrz Polski zdobywa najmniejszą średnią punktów na mecz. Bo niezbyt często wygrywa.
Euro na trzy tygodnie stało się odtrutką na polski futbol. Pierwsza połowa z Grekami dawała nadzieję, że owo antidotum podadzą nam sami piłkarze. Że trio Błaszczykowski – Piszczek – Lewandowski zagra tak, jak w Borussi Dortmund – to jeszcze nie jest niemożliwe. Tak czy inaczej, piłka nożna znów pokazała swoją siłę. Przed meczem z Grecją byłem w centrum Warszawy, widziałem uśmiechnięte tłumy w biało-czerwonych barwach. Euro okazało się świętem, powodem zjednoczenia nie tylko kibiców, ale Polaków w ogóle. Okazją wreszcie nie stała się jakakolwiek tragedia i następująca po niej żałoba, ale fiesta, do której zaproszono wszystkich. Pod tym względem, jak sądzę, nawet odpadnięcie Polaków, nie będzie decydujące. W miastach organizujących Euro odbywa się największy od dwudziestu trzech lat piknik. I potrwa aż do końca mistrzostw, to już dziś pewne.
Przyznam, że obawiałem się organizacyjnej klęski, i dziś już wiem, że się pomyliłem. W Warszawie widziałem mówiących językami, grzecznych i – znowu – uśmiechniętych wolontariuszy, są punkty informacyjne, pomaga policja i nawet – to już eksces – straż miejska. Stadiony wyglądają dobrze, transmisje, gdy idzie o obraz, także. Wszystko jest tak, jakby mistrzostwa odbywały się w zaprawionym w organizowaniu imprez o tej skali kraju. Towarzyszy nam dzięki temu dobra prasa za granicą. Aż się boję to powiedzieć, ale wygląda na to, że rację miał premier Donald Tusk, gdy mówił, że dzięki Euro 2012 poznamy inną niż zwykle, uśmiechniętą twarz Polski. Futbol zaś stanie się na ten czas źródłem nie cierpień, a radości.
No i tak jest, wystarczy obejrzeć mecze. Dotąd odbyło się osiem, ani razu (nie pamiętam takiej imprezy) nie padł bezbramkowy remis. Poziom – na moje oko – jest bardzo wysoki. Dość powiedzieć, że do tej pory rozczarowali (w swojej skali) jedynie Niemcy, Holendrzy i Portugalczycy. Co przynajmniej w przypadku dwóch pierwszych nie oznacza, że nie odegrają w turnieju znaczącej roli. Rosjanie poszli jak czołg, Włosi stawili czoło Hiszpanom, wspaniale wypadła Francja, niewiele słabiej Anglicy. A to dopiero początek, prawdziwe Euro dopiero przed nami.
Doskonale rozumiem, dlaczego wybieramy futbol, a nie siatkówkę albo piłkę ręczną. Wytłumaczenie jest całkiem oczywiste: bo futbol to jest futbol. Żaden inny sport nie wyzwala takich emocji, nie buduje takiego napięcia, że aż powietrze zdaje się naładowane elektrycznością. Żaden nie ma takiej dramaturgii, nie jest tak wspaniałym widowiskiem. W dodatku Mistrzostwa Europy to turniej wyjątkowy. W mundialu bywają słabeusze z mniej rozwiniętych piłkarsko kontynentów, tu tylko mocni. Dlatego cieszmy się tym świętem. Mimo Smudy i polskiej obrony, mimo Tomaszewskiego i Laty. Dziś oni nie mają najmniejszego znaczenia.
* Jacek Wakar, szef Publicystyki Kulturalnej w Radiowej Dwójce.
***
Święci mocni
Czyż futbol nie jest religią? Z Jasną Górą w strefie kibica, z biało-czerwoną Ścianą Płaczu w formie fasady stadionu. Jeśli futbol jest religią, to Warszawa znajduje się obecnie w okresie sportowego ramadanu, z tłumami pielgrzymów, którzy dotarli do celu hadżu i snują się w oczekiwaniu na kolejną porcję uniesienia. Jeśli futbol nie jest religią, to tysiące rozmodlonych fanów byłoby duchowymi sierotami, a szamanizm ich rytuałów – czystym szaleństwem.
W 2008 roku w badaniu „Football Passions”, przeprowadzonym przez The Social Issues Research Centre na zlecenie firmy Canon, 60 proc. europejskich fanów futbolu identyfikuje się ze zdaniem: „Futbol jest dla mnie jak religia”. Jak w przypadku innych wyznań, ważne jest tu przeżycie zbiorowe: ponad 70 proc. przyznaje, że atmosfera meczowa i przebywanie wśród sobie podobnych są równie ważne co sama gra.
Na poziomie przeżycia osobistego religia służy emocjonalnemu otwarciu i oczyszczeniu, czego nie brak i w futbolu: ponad 65 proc. badanych fanów (których większość stanowią mężczyźni) przyznaje, że zdarza im się płakać podczas meczu. Statystycznie najczęściej płaczą Portugalczycy: ośmiu na dziesięciu badanych. Polscy „wierni” również są skłonni do łez (prawie 70 proc.), ale mniej chętnie identyfikują się ze zbiorowością – chociaż wskaźnik 50 proc. jest i tak wysoki jak na nasze społeczeństwo indywidualistów.
Futbol nie jest, jak się zdaje, religią monoteistyczną. O Bogu futbolu, gdziekolwiek jest, niewiele wiadomo. Bywa okrutny i niesprawiedliwy, wskazuje swój naród wybrany z definicji do odwołania. Niewidzialna ręka opatrzności ukryta jest w nagłych zmianach pogody i decyzjach kapłanów – selekcjonerów wystawiających swoje niebiańskie zastępy w mniej lub bardziej akceptowanym przez wyznawców składzie. Kapłani z kasty sędziów pilnują czystości rytuału, karząc występnych piłkarzy za pomocą kolorowych kartek, przy wtórze skowyczącego tłumu.
Odrębną kastę futbolu stanowią działacze organizacji krajowych, a przede wszystkim międzynarodowych. Oni są Druzami futbolu, o których wiadomo tyle, że jedynie niewielka część doktryny i praktyk dostępna jest poza kręgiem ścisłego wtajemniczenia. Nie jest jasne, jak można stać się członkiem tej kasty, choć wszyscy czują, że gdy raz się do niej wejdzie, trudno ją opuścić. Wpływy ich są wielkie, choć trudne do oszacowania. Być może Bóg futbolu umarł, w ojcobójczym zamachu zbuntowanych członków najwyższej kasty?
Futbol ma swoich proroków, przy czym może być to doświadczony dziennikarz sportowy, jak i świętej pamięci ośmiornica Paul, która, jak podaje Wikipedia, złapana w 2008 roku w Weymouth, padła 26 października 2010 w Oberhausen. Niezwykle skuteczne w typowaniu wyników zwierzę jest może nawet lepsze od człowieka, gdyż nie snuje teorii, którym można przeciwstawić dowolna liczbę teorii wręcz przeciwnych.
A zwykli wyznawcy? Oni też maja swoje rytuały, mają też swoje święte wojny. Te rozgrywane w głowach i te rozgrywane naprawdę, na stadionach i ulicach, z użyciem płyt chodnikowych i wyszczerbionych butelek. Mają kluby, których poprzysięgli nienawidzić i zawodników, których uważają za pierwszoligowych dupków. Kapłani patrzą w milczeniu na świętą furię.
Polski futbol ma swój mit założycielski: świetlane lata 70. ze złotym medalem igrzysk olimpijskich w Monachium 1972 roku i królem strzelców Kazimierzem Deyną, trzecim miejscem na mistrzostwach świata w 1974 czy srebrnym medalem kolejnych igrzysk olimpijskich. Od tamtych czasów czekamy na powtórne przyjście ery mesjańskiej. Bo futbol to religia, która przez deficyt przewidywalności i obfitość cudów generuje niezłomną wiarę.
* Anna Mazgal, członkini zespołu „Kultury Liberalnej”, dyrektorka programowa na Polskę, Czechy i Słowację w Trust for Civil Society in Central and Eastern Europe. W krainie futbolu przebywa na wizie turystycznej.
***
* Autor koncepcji Tematu tygodnia: Łukasz Pawłowski.
„Kultura Liberalna” nr 179 (24/2012) z 12 czerwca 2012 r.