Łukasz Pawłowski

Wieloryb na szelkach

Polityka oszczędności w obecnym systemie ekonomicznym ma tyle samo sensu co odkładanie kieszonkowego do rodzinnej skarbonki przez dzieci nałogowego hazardzisty. W „sytuacji kryzysowej” tatuś nie tylko podkradnie maluchom pieniądze, ale i zmusi do oddania co cenniejszych zabawek.  Z polityką zwiększania wydatków publicznych jest niestety podobnie.

W wygłoszonym we wtorek na antenie radia BBC wykładzie słynny historyk gospodarczy, Niall Ferguson, wezwał młodych amerykańskich oburzonych do poparcia polityki zaciskania pasa. Cięcia, powiedział Ferguson, są nie tylko racjonalne ekonomicznie, ale także słuszne moralnie, ponieważ obstawanie przy obecnym poziomie zadłużenia publicznego to nic innego jak bezczelne życie na koszt przyszłych pokoleń.

Tego samego dnia, kiedy Ferguson nawoływał zwykłych ludzi do oszczędności, Jamie Dimon – prezes jednej z największych amerykańskich instytucji finansowych J.P. Morgan – opowiadał w Waszyngtonie amerykańskim kongresmanom, jak jego firma w kilka tygodni zaprzepaściła kilka miliardów dolarów.

Kłopoty J.P. Morgan zaczęły się w maju, kiedy okazało się, że operacje finansowe wykonywane w londyńskim biurze tej firmy przyniosły straty rzędu 2 miliardów dolarów. Jakiś czas potem ujawniono, że w rzeczywistości sumy te mogą okazać się ponad trzykrotnie większe. Skąd wzięły się tak wielkie straty instytucji do niedawna uznawanej w Stanach za zieloną wyspę kryzysu finansowego, ponieważ jako jedyna przetrwała najgorsze lata bez korzystania z pomocy rządowych subsydiów?

Winien kłopotów zdaniem większości mediów i kierownictwa J.P. Morgan jest… jeden człowiek – Bruno Iksil, francuski makler pracujący w londyńskim biurze firmy, do tej pory pieszczotliwie nazywany „londyńskim wielorybem”, „białym wielorybem” i „Voldemortem”. Prowadząc operacje finansowe na credit default swaps (CDS) i innych instrumentach pochodnych, które – jak wiadomo – w znacznej mierze przyczyniły się do obecnego kryzysu, londyński wieloryb zarabiał dla swojej firmy około 100 milionów dolarów rocznie, obracając przy tym sumami tysiąckrotnie większymi.

W ostatnim czasie jednak nos Iksila zawiódł, Francuz zainwestował zbyt dużo w jeden portfel papierów wartościowych, niedoszacował ryzyka, inni inwestorzy zwietrzyli okazję, zagrali przeciw niemu i nieszczęście gotowe. Podobnie było wówczas, gdy transakcje londyńskiego maklera szwajcarskiego banku UBS naraziły tę firmę na porównywalne straty. Krótko mówiąc, z większości mediów dowiemy się, że i w jednym, i w drugim przypadku przyczyną skandali były błędy, niewiedza lub nieuczciwość jednego człowieka.

Nawet jeśli to prawda – choć trudno uwierzyć, że obaj maklerzy obracali miliardami dolarów całkiem swobodnie i bez wiedzy przełożonych – to jaką przyszłość ma przed sobą system ekonomiczny, w którym decyzja jednej osoby generuje zyski lub straty dorównujące rocznym budżetom co mniejszych i co biedniejszych państw? Jakie znaczenie mają w takim systemie ogólne twierdzenia ekonomiczne, mądrze brzmiące wzory i wszystkie inne pozory naukowości, jaką przez lata ekonomiści otaczali swoją naukę?

Wreszcie, jak w takich warunkach mamy skłonić zwykłych ludzi do popierania pakietów oszczędnościowych, do zgody na ograniczenie wydatków socjalnych, do obniżenia poziomu życia – kiedy cały ten wysiłek może zostać zmarnowany przez tego czy innego wieloryba w czerwonych szelkach? W świecie, w którym ktoś potrafi w ciągu kilku tygodni „wyklikać” na giełdzie stratę rzędu kilku miliardów dolarów, żadna długofalowa strategia ekonomiczna – niezależnie od tego, czy oszczędnościowa, czy stymulacyjna – nie ma najmniejszego sensu.

Zalecane przez zachodnią lewicę inwestowanie państwowych pieniędzy w celu rozkręcenia gospodarki może okazać się skuteczne na krótką metę, ale wraz z kolejnym tąpnięciem na rynkach finansowych wszystkie roboty publiczne upadną, a pieniądze – jeśli jeszcze jakieś zostaną – władze przeznaczą na łatanie dziur w sektorze finansowym. Zresztą nawet gdyby tego nie zrobiły, to do wyrównania strat wygenerowanych przez sektor finansowy trzeba by robotami publicznymi pokryć całą Ziemię. Niestety, nie lepsze skutki przyniosą forsowane przez ugrupowania prawicowe cięcia wydatków publicznych w imię bilansowania budżetu.

Polityka oszczędności w obecnym systemie ekonomicznym ma tyle samo sensu co odkładanie kieszonkowego do rodzinnej skarbonki przez dzieci nałogowego hazardzisty. W „sytuacji kryzysowej” tatuś nie tylko zawsze podkradnie maluchom pieniądze, ale i zmusi do oddania co cenniejszych zabawek, bo przecież okoliczności trudne, a w dodatku mama w ciąży z kolejnym dzieckiem, którego – i z tym akurat trudno się nie zgodzić – nie wolno obciążać naszymi długami.

Podczas niedawnej konferencji, w której brałem udział, pewien profesor Uniwersytetu w Oksfordzie przekonywał, że kwestia szukania winnych za obecny kryzys finansowy ma charakter wyłącznie ideologiczny. „Lewica będzie oskarżać banki, prawica nierozsądnych pożyczkobiorców i zbyt młodych emerytów”, mówił.

Pan profesor się pomylił – poszukiwania przyczyn bieżącego kryzysu to nie przepychanki ideologiczne. Nawet w naszym poststrukturalnym, postmodernistycznym, płynnym świecie tu i ówdzie zachowały się jeszcze obiektywne fakty. Przyczyną kryzysu jest wadliwy system ekonomiczny, który całkowicie wymknął się nam spod kontroli i który jeśli nie zostanie gruntownie zreformowany, będzie źródłem kolejnych problemów. Żadne ekonomiczne i polityczne zaklęcia tego nie zmienią.

* Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 180 (25/2012) z 19 czerwca 2012 r