Magdalena Malińska
Warszawa jest kobietą – także w czasie Euro
Na początek wyjaśnienie, które – choć może na takie wyglądać – nie jest agresywnym określaniem stanowiska w sporze o znaczenie mistrzostw Europy w piłce nożnej dla rozwoju polskich miast. Jest po prostu stwierdzeniem faktu, który pociągnął za sobą tę historię: nie interesuje mnie piłka nożna. Do tego stopnia, że pomimo zachłyśnięcia się wszystkich mediów rozgrywkami, zapomniałam o którymś z kolei meczu na Stadionie Narodowym. Zapomniałam, że trzeba zdążyć wrócić na Saską Kępę przed falą kibiców płynącą Mostem Poniatowskiego lub ją przeczekać w jakimś spokojnym miejscu. Trafiłam w oko cyklonu, czyli na przystanek tramwajowy Muzeum Narodowe tuż przed meczem. Razem ze mną na przystanku cierpliwie czekały także kobiety z małymi dziećmi w wózkach, ale tym razem to nie ich dotyczy ta historia. Chociaż, po chwili zastanowienia – ich na pewno też dotyczy.
Po którymś z kolei, wypełnionym krzykiem i odorem piwa, tramwaju nadjechał wreszcie taki, do którego udało mi się wepchnąć, a potem jakimś cudem usiąść. Za mną wsiadła grupa równie głośnych co pijanych kibiców. Nieistotne, której reprezentacji, bo zdaje mi się, że dla znaczenia tej sytuacji narodowość nie miała żadnego znaczenia. Dość powiedzieć, że porozumiewali się w języku, który jako tako rozumiałam. W grupie była jedna kobieta i jeden starszy mężczyzna, którego próbowano na siłę usadzić naprzeciwko mnie – był tak pijany, że nie mógł ustać na własnych nogach. Jak się chwilę później okazało, nie był w stanie także usiąść, bo przy pierwszej próbie przewrócił się na mnie, więc podparłam go ręką, pomogłam. Z uśmiechem. Myślę sobie: „ale dobrze się bawią, cieszę się, że tak dobrze się bawią obcokrajowcy w moim mieście”. Jest tak tłoczno, że nie jesteśmy w stanie oddychać, stykamy się fragmentami ciała, patrzę za szybę, słucham przycinków na temat polskiej klimatyzacji, myślę: „my też na to narzekamy na co dzień, nie szkodzi”. Mówią coś do mnie, więc odklejam się od szyby.
– On cię kocha. Kochasz ją, co nie? – o dziwo, rzecz zaczęła kobieta.
– Zakochałem się. Jesteś piękna. Jak masz na imię? Strzelam, że Maria.
Pochyla się nade mną kumpel zakochanego, prosto do ucha mówi:
– To jest mój brat (rechot), trochę starszy, jak widzisz, starszy brat. Świetny w łóżku, polecam (rechot). Żartuję, to mój ojciec jest. Widać, nie? – jest na tyle blisko, że widzę jego dziury w zębach. Zakochany trąca mnie kolanem.
– I co, Maria? Mania. Będę mówił do ciebie Mania. Pojedziesz ze mną do domu? Bo ty Polka jesteś, co? Do domu cię zabiorę, co? Mania…
Kobieta zaśmiewa się raz po raz, poklepuje starego po ramieniu. Co chwila naszą uroczą rozmowę przerywają zaśpiewem stadionowym, na który odpowiada jakaś grupa z przodu tramwaju. Jadący jeden za drugim składy utknęły po środku mostu, stoimy. To tylko dwa przystanki, myślę coraz bardziej gorączkowo.
– No co, Maniu. Taka jesteś ładna, a taka jakaś smutna. Ładne dziewczyny nie powinny być takie smutne.
– On cię rozweseli – mówi kobieta i puszcza do mnie porozumiewawcze oko. Rechot.
Naprawdę starałam się uśmiechać. Myślałam cały czas: dobrze się bawią! Cieszę się, że tak dobrze się bawią w moim mieście, powinnam się dobrze bawić z nimi, a nie przeszkadzać swoim zniesmaczeniem. Do strefy kibica nie chodzę, flag nie obnoszę, to chociaż będę miła w tramwaju, będę miła.
– Maniu – zakochany wyciąga do mnie rękę i podaje swoje imię. – Poznajmy się. No, daj mi rękę. Jesteś taka piękna, Maniu.
Podaję mu rękę, choć nie mam ochoty. I ten gest mnie zadzwia, bo przypominam sobie, że zawsze podaję rękę pijakom, gdy to zaproponują, gdy na Powiślu przychodzą wydębić kasę na wino – ale zawsze ta kasa to za mało, chcą też zwykle opowiedzieć o swoim życiu, o zawiedzionych nadziejach. Myślę sobie wtedy, że nie mogę na dokładkę do tych nieszczęść odmówić im podania ręki, choć wywołuje to u mnie zwykle odruch wymiotny. Zwłaszcza, że chcą tę rękę zwykle po dżentelmeńsku pocałować. Tego samego dnia w Łodzi podszedł do nas jeden taki, tym razem nic nie chciał, tylko powiedzieć, że jesteśmy „takie różyczki, a on znów nie dostał wypłaty, dwa i pół tysiąca mu wiszą, i co on żonie powie – że przepił?”. (Wygląd wskazuje na to, że przepił znacznie więcej niż dwa i pół tysiąca).
Więc i tym razem podaję rękę „zakochanemu”, myśląc, że to zakończy sprawę, ale tramwaj nadal stoi i zanim ruszy, zakochany wyciągnie ją do mnie jeszcze kilka razy.
Wstałabym, ale nie ma jak. Taki ścisk, że nie ma gdzie szpilki wetknąć. Robi mi się coraz bardziej duszno. Rozglądam się dookoła, ludzie posyłają mi rozbawione, zaciekawione spojrzenia. Jak mogłabym się źle bawić w takim wesołym tramwaju? Przecież ja też jestem tu gospodarzem, myślę, to też jest moje święto. Tylu barwnych, szczęśliwych ludzi dookoła. Zakochany trzyma moją rękę i nie puszcza, kobieta (jego córka?) i syn zaśmiewają się do rozpuku. Skąd nagle ten głos, całe zdania układają mi się w głowie: „Nie rób scen, reagujesz przesadnie. Wszyscy się tak dobrze bawią. Przecież nic się złego nie dzieje, co się takiego stało? Trochę człowiek wypije, to mu się zdarza głupio zachować, ale nic się w gruncie rzeczy nie stało”.
W końcu tramwaj dojeżdża pod stadion, czekam, aż wszyscy wysiądą, zakochany żegna się wylewnie, macha do mnie, potykając się o własne nogi. – Przyjedź do mnie, Maniu!
Nie czekam na autobus, idę do domu Francuską, w przeciwnym kierunku niż reszta, więc – mimo najszczerszych chęci zniknięcia – kogoś w końcu trącam, piwo się wylewa, uśmiecham się przepraszająco.
Po powrocie do domu opowiadam M. o tramwajowych oświadczynach, przerywa mi: „Nienawidzę takich sytuacji. Dałabym w mordę”. W mordę dać? Ja? Gospodyni?
***
Na YouTubie oglądam hit Internetu: kibice śpiewem wyznają miłość polskiej policjantce. Znany krytyk filmowy pisze na swoim profilu na Facebooku: „Niech to się stanie symbolem Euro. A tak w ogóle, to rzeczywiście śliczna dziewczyna”. I czyjś komentarz poniżej: „Uderzaj do Mellera, do Playboya z nią”.
* Magdalena Malińska, doktorantka na Wydziale Polonistyki UW, redaktorka kwartalnika „Res Publica Nowa”.
„Kultura Liberalna” nr 180 (25/2012) z 19 czerwca 2012 r.