Witajcie na Kołymie, w złotym sercu Rosji

Z Jackiem Hugo-Baderem rozmawiają Kinga Bacewicz i Tomasz Zawisko

Kinga Bacewicz, Tomasz Zawisko: Z jakimi uczuciami wybierał się Pan na Kołymę? 

Jacek Hugo-Bader: Jechałem tam, bo fatalnie brzmiała sama nazwa: Kołyma. Ciary latały mi po plecach, jak słyszałem to słowo. To tak samo jak z Oświęcimiem. Słyszę „Oświęcim” i widzę gęsty, smolisty dym buchający z komina. Nic na to nie poradzę. Wiedziałem, że Kołyma to najstraszniejsze miejsce na świecie. Taką miało historię. Mówi się, że to najstraszniejsza wyspa Archipelagu Gułag – „Planeta Kołyma”. Do tej pory określa się Kołymę „Biegunem Okrucieństwa” – z początku tak nawet chciałem nazwać tę książkę. Kiedy przyjechałem na lotnisko w Magadanie, zobaczyłem napis: „Witajcie na Kołymie, w złotym sercu Rosji”. Te słowa zabrzmiały dla mnie jak okrutne szyderstwo. Zupełnie nie wiedziałem, co mnie tam czeka, ale wiedziałem, że w tym strasznym miejscu żyją przecież ludzie. Spotykają się, piją wódkę, kochają się, rodzą dzieci. Chciałem obejrzeć właśnie to normalne życie w nienormalnym miejscu.

Kołyma i jej mieszkańcy różnią się zatem od reszty Rosji?

Miałem poczucie, jakbym cofnął się w czasie. Tam żyją ludzie, którzy przestrzegają dawnych wartości. Wiadomo, że nie można przejechać spokojnie obok człowieka, który stoi na drodze, bo być może potrzebuje pomocy. W „Białej gorączce” pisałem o tym, że jadąc samochodem w Rosji, nie ma mowy, żeby ktoś się wieczorem zatrzymał, jak coś się dzieje na trasie. Dlaczego? Bo się boją złych ludzi. A na Kołymie to jest nie do pomyślenia. Oni prawie gwałtem wciągali mnie do samochodu. Mówię, że mam dwa kilometry do przejścia, ale wiozą mnie ten kawałek. Rosjanie w całej Rosji nie są dla siebie dobrzy, ale na Kołymie muszą być, bo może tobie ktoś kiedyś nie pomoże i nie przeżyjesz. Tam nawet wroga nie zostawia się w tajdze samego na noc. Ludzie mają potrzebę wspólnoty i pomagania sobie.

Czy pokutuje w nich jeszcze spadek po przodkach, którzy przeżyli piekło?

Współcześni mieszkańcy jakby tej historii w ogóle nie widzieli. Nawet nie bardzo chcą o tym gadać. Nikt nie lubi mówić o tym, co boli. Spotykałem starych ludzi, którzy przeżyli łagier, ale poddawali się syndromowi milczenia. „Jacek, zostaw, nie trogaj [nie dotykaj – przyp. red.]” – mówili. „To było, minęło, trzeba zapomnieć”. Choć w rzeczywistości połowa mieszkańców Kołymy to potomkowie zeków, czyli więźniów, lub dzieci strażników. Zresztą tak naprawdę nawet i to się miesza. Spotkałem kobietę, która wyszła za strażnika – swojego prześladowcę.

I nie był to wyjątek…

Nic w tym dziwnego. Wiadomo było, że kiedy kobiety z żeńskiego łagru w Elgienie wychodziły pracować, to zdarzały się „wizyty” zeków z męskiego łagru. Więźniowie wpadali na pole i dokonywali zbiorowego gwałtu, jak to się tam mówi: „gwałtu chóralnego”. Trzeba pamiętać, że w całym Archipelagu Gułag panował straszny głód miłości. Szałamow pisał, że łagier to samo dno piekła i nie ma tam żadnych ludzkich uczuć. Kiedy więźniarki odzyskiwały wolność, to już za bramą czekali na nie mężczyźni. Podchodzili i pytali: „Masz gdzie wracać?”. Większość nie miała i jeśli mężczyzna się spodobał, to szła z nim. Tak jak moja znajoma. Była tylko chwila na decyzję, więc jeśli ktoś miał jeszcze wątpliwości, to zawsze można było je rozwiać – w krzakach obok. Przyśpieszali gwałtownie to, co normalnie buduje się miesiącami czy latami, bo tacy głodni byli miłości. Przecież to było dziesięć lat wyjęte z życiorysu. Dziesięć lat, podczas których człowiek powinien się kochać, doświadczać miłości, więc jeśli przez tyle lat nie mieli do tego prawa, to wszyscy błyskawicznie nadrabiali stracony czas.

Obrał sobie Pan na przewodnika właśnie Warłama Szałamowa, autora „Opowiadań Kołymskich”…

Szałamow spędził tam 18 lat i mógł pisać tylko o Kołymie – wyspecjalizował się w niej, to było jego miejsce i ono go ukształtowało. Tak mocno, że nie potrafił wyrwać się już potem z łagrowej rzeczywistości. Żona czekała na niego przez te wszystkie lata. Kiedy wrócił do domu i wreszcie spotkał się z nią na Dworcu Jarosławskim w Moskwie, okazało się, że czekali na kogoś innego. Nie spędzili razem nawet tej jednej pierwszej nocy. Pogadali na tym dworcu i… rozeszli się – każde w swoją stronę. A przecież ona na niego czekała te 18 lat! Na litość boską!

Czy w bohaterach swojej książki szukał Pan odbicia bohaterów Szałamowa?

To nie tak, abstrahowałem od tego, co napisał Szałamow. Oczywiście nie mogłem przy tym udawać, że nie wiem, gdzie jestem. Przecież ja pojechałem na Kołymę właśnie z powodu tego, co się tam wydarzyło i musiałem się tego trzymać. Będąc świadomym historii, szukałem czegoś dla siebie.

W rezultacie Pana bohaterowie to prawdziwa galeria osobliwości: mężczyźni, którzy przeżyli spotkanie z niedźwiedziami ludojadami; Jurij, komandos sił powietrznych ZSRR; niewidomy biegacz jakucki, który pokonał dwanaście tysięcy kilometrów… Niektórzy zarzucają Panu przerysowywanie swoich opowieści.

O facecie, który przebiegł sto metrów do autobusu, nie będę pisał, bo nie po to jadę na drugi koniec świata. Kapuściński mówił, że trzeba zebrać dziesięciu bohaterów, żeby dziewięciu wyrzucić. Myślę, że on troszkę przelobował, ale ja też tak trzy czwarte odrzucam. Wybieram tę najmocniejszą, najfajniejszą ćwiartkę materiału. Szukam osobliwości tam, gdzie prawdopodobieństwo znalezienia ich jest duże. To są ludzie, którzy żyją w niezwykłych warunkach historycznych i klimatycznych. Znaczna część z nich to potomkowie łagierników i to też ukształtowało ich osobowość. Łatwo zauważyć, że większość moich bohaterów to ludzie starzy – czyli tacy, którzy mają na swoim garbie dużo więcej doświadczeń – stąd ich niezwykłość. Ten mój biegacz to nie był jakiś sportsmen, tylko sześćdziesięciojednoletni mężczyzna, i to w dodatku prawie niewidomy, który przebiegł całą drogę od Kaliningradu do Władywostoku. No, to jest postać! Takich właśnie ludzi szukam: niezwykłych, niecodziennych, nietuzinkowych.

Taki był Dima – były więzień podający się za komandosa z Biesłanu. Pan też zdemaskował go przed czytelnikami dopiero po jakimś czasie, wcześniej przytaczając jego wydumane historie. W jakim stopniu zatem praca reportera to poszukiwanie prawdy, a w jakim snucie opowieści?

To głównie szukanie opowieści. Świętą prawdą jest to, że Dima mi tę historię opowiedział. Była to historia niezwykła, a na dodatek prawdziwa, tylko że nie jego, a jednak warta zapisania. Tym bardziej że to był fantastyczny pretekst, żeby opowiedzieć o syndromie poputczika, czyli przypadkowego towarzysza podróży. Poputczik to człowiek dobry do słuchania, a do tego bezpieczny, bo nie może zakapować, ponieważ nie wie kogo. Usłyszałem od Dimki historię komandosa z Biesłanu, którą mi „sprzedał” jako swoją. Tak realistycznie. Tak pięknie. Na niczym go nie złapałem. Aż w końcu spotkaliśmy się drugi raz, choć nie powinniśmy, bo poputczicy to są ludzie, którzy zazwyczaj więcej się nie spotykają. Jego historia – kapitana specnazu – była nie do wytłumaczenia. Zobaczyłem go jako takiego małego robaka, szumowinę z półświatka, który jest opowiadaczem historii. Zobaczyłem go w jego naturalnym środowisku. Zrozumiałem wtedy, że to nie jest facet, który zmarnował życie na wojnach czeczeńskich, tylko zmitrężył je w kryminałach. Wszystko przedtem było udawane, ale jak pięknie – po mistrzowsku. Uważam, że to przepiękne szczęście, że na kogoś takiego trafiłem.

A kim Pan był dla swoich współtowarzyszy podróży?

Miłym i dobrym towarzyszem. Rosjanie są niezwykle towarzyscy i gościnni. Oni z przyjemnością smakują nowego człowieka, który zjawia się w ich życiu i chce z nimi gadać. Słuchają tego, co ma im do opowiedzenia ktoś z innego świata. Szczególnie ci z Kołymy, bo oni są jeszcze bardziej wyizolowani. Każdy przybysz jest dla nich niezwykle interesujący. Nikt nie zostawiłby Marsjanina, bo chciałby się dowiedzieć: „Skąd się tu wziąłeś, stworze?”. To jest ciekawość, która działa w obie strony, i najlepsza sytuacja, żeby się spotkać i pogadać, bo sprawiamy sobie przyjemność wzajemnie.

Szczególnie kiedy podróżuje się autostopem.

No tak, bo to jest cudowny środek lokomocji: wsiadasz i od razu trzeba gębę rozpuścić. A jak mi to ułatwiło! W ten sposób mam od razu gotową opowieść. Z niektórymi kierowcami to ja przecież nawet po kilka dni jechałem, a przy tym ileż detali można zauważyć. Na przykład to, że Rosjanie nigdy nie rozbierają się w samochodzie. Grzeją i robią tak zwany „taszkient”, żeby pot lał się z człowieka, ale futrzanej czapy to nawet przez kilka godzin ze łba nie zdejmą. Albo taka karetka pogotowia: przedzielona tak, by w szoferce, gdzie siedzą kierowca i lekarz, było cieplutko, a tam, gdzie leży ten bolejący umarlak – zimno. A wszyscy sanitariusze opatuleni, jak tylko się da. I to konstrukcyjnie jest tak wymyślone!

I od razu było tak łatwo?

Nie. Kiedy mam przed sobą gigantyczne przedsięwzięcie – mentalne, dziennikarskie, zawodowe – to na początku grymaszę. Przyjechałem i wszyscy wydawali mi się jacyś inni: smętni, ponurzy; że jakoś okropnie na tej Kołymie: syf, wszystko jakieś brzydkie, takie połamane, takie zniszczone; i że ci ludzie tacy nieciekawi, nie uśmiechają się. Wszystko, czego dotknąłem, to kompletny paw. Co kogoś spotkałem – nudziarz okropny. Jest to zazwyczaj straszny dla mnie okres, kiedy tak boksuję w miejscu, bardzo mi się dłuży. Myślę, że to mój problem – na początku mam po prostu potwornego doła. Zwykle tak jest w pierwszym tygodniu… Za to w drugim, jak zacznie ci żreć materiał, to nawet nie masz kiedy spać.

Przyznaje Pan jednak, że nie z każdym rozmowa toczyła się po Pana myśli. Tak było na przykład z Basanskim, najbogatszym człowiekiem na Kołymie.

Nie ma takiej siły na świecie, która mogłaby zatrzymać ruskiego oligarchę, kiedy czegoś chce. Basanski na dzień dobry dawał dziennikarzowi kupę forsy – sto tysięcy rubli. Taki miał zwyczaj. Wciskając mi pieniądze, chciał mnie przecwelować i udało mu się. Powiedziałem mu, że je oddam, ale nie było mowy, żebym mu odmówił. Basanski zgwałcił mnie prawie, wpychając mi te pieniądze, a ja tym bardziej chciałem mu się przyjrzeć. Tłumaczę, że u nas są inne standardy, ale jego to nie obchodzi – mam wziąć i koniec, bo jak nie, to wynocha. Oczywiście mogłem mu rzucić tę forsę w pysk, odwrócić się i wyjść, ale jaki byłby z tego profit dziennikarski? Żaden. Państwo by się nie dowiedzieli, jakim dziwnym zjawiskiem jest rosyjski oligarcha, a szczególnie Aleksander Aleksandrowicz Basanski.

Ciągle jednak rozmawiamy o mężczyznach. To oni budują narrację w „Dziennikach kołymskich”. Kobiety – jeśli już są – występują raczej ze względu na historie i cierpienia, które przeżyły.

W Rosji generalnie tak jest. Można to zaobserwować już na wschód od Bugu. Tam mężczyźni budują rzeczywistość, wyłażą na pierwszy plan i są zdecydowanie ważniejsi. Kobiety natomiast są do wychowywania dzieci i bardzo często utrzymują nawet całe rodziny. Są specjalistkami od życia codziennego i trzymania życia za gardło, ale stoją w cieniu, za mężczyznami, którzy odgrywają rolę świętych krów. Trochę jak w kraju muzułmańskim, tyle że ja mogę sobie z nimi swobodnie porozmawiać. Dzięki temu jedni i drudzy – kobiety i mężczyźni – otworzą przede mną duszę, ale już kobieta-reporter nie miałaby tak łatwo.

W książce wspomina Pan, że w poprzednim wcieleniu był psem. Podobnie pisał o Panu Mariusz Szczygieł. Czy w tej psiej perspektywie odnalazł Pan metodę swojej pracy reporterskiej?

Szwendam się i w ten sposób szukam tego, co jest potrzebne i smakowite dla mojego reportażu – takim byciem wszędzie, popytywaniem, gmeraniem, podnoszeniem dywanu i spoglądaniem, co tam jest pod spodem, trzymaniem się twardo ziemi, a nie zaglądaniem wysoko na salony. Łatwiej mnie spotkać na trotuarze niż na miękkich dywanach. To jest bliższe mojemu sercu – kwestia estetyki. Przyjąłem taką metodę i dobrze się w tym czuję. Jestem takim psem, który zagląda w różne dziurki, bo może znajdę jakiś ochłap, to go połknę, no i cześć. Bardziej mnie interesują te ludzkie odpady niż ludzie, którym się powiodło w życiu. Jak się wałęsam, to łatwiej mi znaleźć tych odszczepieńców, odmieńców, dziwolągów. To jest dobra metoda odszukiwania moich ulubionych, ukochanych bohaterów.

* Jacek Hugo-Bader, dziennikarz i reportażysta związany z „Gazetą Wyborczą”. Dwukrotny laureat nagrody Grand Press (w latach 1999 i 2003). Jest autorem dwóch zbiorów reportaży: „Białej gorączki” (2009) i „W rajskiej dolinie wśród zielska” (2010). W grudniu 2011 r. ukazała się jego kolejna książka: „Dzienniki kołymskie”.
** Kinga Bacewicz, absolwentka politologii i dziennikarstwa na Uniwersytecie Wrocławskim.
*** Tomasz Zawisko, członek zespołu „Kultury Liberalnej”. Kończy archeologię na Uniwersytecie Wrocławskim.

„Kultura Liberalna” nr 182 (27/2012) z 3 lipca 2012 r.