Jacek Wakar
Hańba, Mundruczo, Malta
Z teatrem Kornela Mundruczo stykam się po raz drugi. Przed dwoma laty na toruńskim festiwalu Kontakt zobaczyłem jego zrealizowany na narodowej scenie w Budapeszcie „Lód” i wyszedłem z niego oniemiały z wrażenia. Nie spodziewałem się aż tak wiele – przede wszystkim, że całkiem nieźle pamiętałem powieść Sorokina. Czytałem ją z trudem, wydała mi się mocno efekciarska, w ogóle mnie nie obeszła. Tymczasem węgierski reżyser zaproponował na tej bazie wstrząsającą antyutopię, zdecydowanie przesuwając granice scenicznego okrucieństwa i perwersji. Słyszałem kiedyś o pokazywanym na wrocławskim Dialogu brazylijskim przedstawieniu, gdzie – wedle naocznych świadków – niemalże dochodziło do kopulacji między wykonawcami. Mundruczo mnożył obrazy seksualnych gier ponad miarę, przetykając to fragmentami tak mocnymi, gdy idzie o brutalność czysto fizyczną, że mogło to wydawać się nie do wytrzymania. A jednak – pamiętam – patrzyłem jak zahipnotyzowany, ale bez podniety dopuszczonego przed dziurkę od klucza podglądacza. To bolało i fascynowało zarazem. Już po „Lodzie” wiedziałem, że oto ma Europa reżysera, który umie zbudować w swych inscenizacjach świat całkowicie alternatywny wobec rzeczywistego, stosując środki dosłowne, a jednocześnie szanując iluzję teatralnego widowiska. Przemoc i seks u Mundruczo nie są ekscesem, ale konwencją, co nie osłabia ich siły. Nikt tu nie przeżywa naprawdę, choć aktorzy, ofiarni do granic, stapiają się ze swymi postaciami. Są bezpieczni, bo ich nagie ciała są ciałami kreowanych przez nich bohaterów, a oni sami mogą się za nimi ukryć. W czasach, gdy w sztuce wszystko jest na sprzedaż, węgierski artysta daje wizję radykalną, ale wolną od publicystycznych naleciałości albo chęci doraźnej interwencji. To, że jego spektakle wpisują się w polityczny dyskurs na temat współczesności, to już zupełnie inna sprawa. Ważne, że celem Mundruczo nie jest wypisywanie recept na uleczenie kogokolwiek i czegokolwiek.
Mówię, że obejrzałem jego dwa przedstawienia, choć powinienem powiedzieć, że trzy. Dochodzi jeszcze zapis granego w ubiegłym roku na festiwalu Malta widowiska „It’s Hard To Be God” na temat handlu kobietami. W końcowej scenie jeden z bohaterów zwracał się wprost do widzów, że oto mogą uratować jedną z dziewczyn. Zwykle nie zgłaszał się nikt. Wszyscy mogli więc czuć się winni.
Tym razem Kornel Mundruczo, a raczej jego zespół Proton Cinema&Theathre, bowiem reżyser do Poznania nie dojechał, pokazał na Malcie sceniczną wersję „Hańby” J.M. Coetzeego. Premiera przedstawienia odbyła się w Wiedniu, potem grano je w Budapeszcie, Malta wystąpiła tu w roli koproducenta (brawo!) podobnie jak Wiener Festwochen, Avignon i Romaeuropa. Świadczy to klasie i pozycji Mundruczo, który przewiezie „Hańbę” przez te wszystkie festiwale. Tym bardziej, że przedstawienie udowadnia, że w upatrywaniu w nim nowej gwiazdy europejskiego teatru nie ma najmniejszej przesady. Jest to reżyser o wyjątkowej wrażliwości, wyczuciu scenicznego efektu oraz szczególnym uchu na literaturę. Podobno Coetzee widział już wcześniej ten spektakl i był bardzo zadowolony. Nie dziwię się, bo Węgrowi udało się coś niezwykle rzadkiego: zawarł w swej inscenizacji esencję najwybitniejszej powieści noblisty.
Nie wyrzekł się przy tym najbardziej charakterystycznych cech swego stylu. Całość rozpoczyna się leniwie, gdy półnaga Lucy zbudzona ze snu wstaje z łóżka. Nic nie zapowiada katastrofy aż do chwili, kiedy do domu wdzierają się napastnicy. Sekwencja gwałtu trwa, bo ja wiem, z dziesięć minut. Ciało Lucy zostaje zbrukane, upokorzone, unurzane w brudzie. Prawie nic nie zostaje nam oszczędzone. Zobaczymy wszystko, żeby nie czuć się bezpiecznie, a stać się jak współuczestnicy całego zajścia. Mundruczo pokazuje, jak powszechny, oczywisty i nieuświadamiany jest w naszym świecie permanentny strach. Obdziela tytułową hańbą wszystkich, włącznie z nami na widowni. Podstawia nam przed oczy świat, który nie zasługuje ani na ocalenie ani na rozgrzeszenie. Na koniec jednak zachowuje niespodziankę. W chwili, gdy bohaterka rezygnuje ze wszystkiego, co było dla niej istotne i co ją w jakiś sposób konstytuowało, aktorzy wynoszą po kolei każdy sprzęt z jej domu. Na koniec demontują nawet podłogę. I wtedy w ziemię zostaną wbite białe kwiaty. Nadzieja na odrodzenie, na przekór wszystkiemu?
Olśniewającej „Hańby” nie byłoby bez absolutnego zaufania pomiędzy reżyserem i aktorami. Mundruczo i jego ludzie mieszają tonację, okrucieństwo przetykając groteską. Do tego dochodzą śpiewane na żywo piosenki, a nawet słynna aria „Nessun dorma” z „Turandot” Pucciniego. I jeszcze wyświetlana na telewizyjnych ekranach kreskówka o wilku i zającu. Nieprzypadkowo…
Samo przedstawienie Kornela Mundruczo było wystarczającym powodem, żeby w tym roku wybrać się na Maltę. A jeszcze można było zobaczyć fenomenalny koncert Faith No More, będący fantastycznym teatrem sam w sobie. Mike Patton jawi mi się po tym spektaklu jako showman niezrównany, mający przy tym absolutne wyczucie gatunku oraz jego tradycji, a przy tym jakże autoironiczny. Faith No More mają w nadmiarze to, czego zbyt często brakuje polskim artystom z różnych dziedzin – lekkość, łatwość grania, profesjonalizm. No i obłędne poczucie humoru.
* Jacek Wakar, szef Publicystyki Kulturalnej w Radiowej Dwójce.
„Kultura Liberalna” nr 183 (28/2012) z 10 lipca 2012 r.