Szanowni Państwo,
współczesne budowanie rodziny to jeden z największych paradoksów, pisze Naomi R. Cahn w ważnej książe „Test Tube Families” (Rodziny z probówki). Dla jednych poczęcie dziecka to akt najintymniejszy z intymnych. Dla innych biznes wart miliardy dolarów.
Choć 90 procent par w zachodnich społeczeństwach nie cierpi na bezpłodność, pozostałe 10 procent ma z poczęciem dzieci problemy. Statystyki bezpłodności są bezlitosne, szczególnie u kobiet. Ich płodność zmniejsza się regularnie już po ukończeniu 20 roku życia. Po przekroczeniu trzydziestki to już spadek o trzy do pięciu procent każdego roku. Siedem procent par, w których oboje partnerzy przekroczyli trzydziestkę, jest bezpłodnych. Po czterdziestce to aż 33 procent.
W odpowiedzi na te problemy powstał na świecie cały przemysł leczenia bezpłodności. Dzięki zapłodnieniu pozaustrojowemu od chwili narodzin pierwszego „dziecka z próbówki” 32 lata temu urodziło się blisko cztery miliony dzieci. W Polsce rocznie przychodzi na świat około trzech do czterech tysięcy poczętych w ten sposób dzieci (sztucznych zapłodnień jest ponad dwa razy więcej). Według portalu Money.pl wartość polskiego rynku in vitro może wynosić nawet 135 milionów złotych. Trudno jednak ocenić dokładnie, ponieważ brakuje precyzyjnych danych. To dlatego, że jak dotąd nie ma prawa, które regulowałoby zapłodnienie pozaustrojowe.
Jak działać w świecie całkowicie nowoczesnych metod prokreacji? Według jakich zasad – prawnych, emocjonalnych, społecznych, moralnych – postępować powinny jednostki i całe społeczeństwa? I w jaki sposób dyskutować na ten temat, by nie okopywać się jedynie na całkowicie spolaryzowanych stanowiskach?
Na te pytania odpowiadają nasi Autorzy. Peter Singer w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim tłumaczy, dlaczego argumenty konserwatywne przeciwko metodzie in vitro uważa za nietrafione.
Paweł Marczewski i Karolina Wigura starają się pokazać, w jaki sposób polską dyskusję o in vitro można byłoby wypchnąć z utartych torów, gdzie jedna strona straszy „mrożeniem dzieci”, a druga twierdzi, że „rodzicom odbiera się prawo do szczęścia”. Czy należy zabronić lekarzom uczenia się od natury i jakichkolwiek ingerencji w nią w celu ratowania zdrowia i życia? – pyta Marczewski. – A może lepiej «odpowiedzialność moralną» pozostawić sumieniu, kategorii, która w prawicowej wersji nauki Kościoła występuje niestety nader rzadko?”. „Temperatura sporu jest uzasadniona – pisze z kolei Wigura. – Jednakże tylko wtedy, gdy będziemy potrafili prezentować swoje poglądy w sposób uporządkowany, mamy szansę na to, by samoświadomość własnych poglądów przełożyła się na wzajemny szacunek”.
Na koniec Katarzyna Kasia analizuje trzy projekty ustawy o in vitro, złożone w polskim Sejmie, zastanawiając się, czy i do jakiego stopnia polityka powinna ingerować w decyzje o leczeniu bezpłodności. „Co z miłością bliźniego? Co ze zrozumieniem innego człowieka, pragnącego mieć dziecko? Przecież nikt nie podda się ryzykownej procedurze in vitro ot tak, dla przyjemności, nie zdając sobie sprawy z jej konsekwencji. Przecież bez wielkiej determinacji nikt nie podejmie tak ważnej decyzji”.
Zapraszamy do lektury i komentowania!
Karolina Wigura
1. PETER SINGER: In vitro jako akt miłości
2. PAWEŁ MARCZEWSKI: In vitro jako wyrok natury i sumienia
3. KAROLINA WIGURA: Zasady dla racjonalnej debaty o in vitro
4. KATARZYNA KASIA: Kompromis, czyli kompromitacja
In vitro jako akt miłości
Z Peterem Singerem, australijskim etykiem, profesorem Uniwersytetu w Princeton, o słabości konserwatywnych argumentów przeciw metodzie in vitro rozmawia Łukasz Pawłowski
[Fragment rozmowy. Całość – czytaj TUTAJ]
Łukasz Pawłowski: Czy zapłodnienie metodą in vitro powinno być zakazane, dopuszczane jedynie w prywatnych klinikach, czy też powinno być nie tylko zalegalizowane, ale również dofinansowywane z budżetu państwa jako metoda leczenia niepłodności?
Peter Singer: In vitro z pewnością nie należy zakazywać. Uważam również, że powinno być finansowane ze środków budżetowych, jeśli tylko państwo finansuje także inne metody leczenia niepłodności. W Australii zanim wprowadzono zabiegi in vitro państwo w ramach systemu opieki medycznej finansowało zabiegi operacyjne udrażniania jajowodów. Wkrótce okazało się jednak, że in vitro jest nie tylko tańszą, ale i skuteczniejszą metodą leczenia. W takiej sytuacji trudno było odmówić zgody na jej państwowe finansowanie. Obecnie w Australii zabiegi in vitro są refundowane, choć z pewnymi ograniczeniami dotyczącymi liczby prób, jakie przysługują każdej pacjentce, po których wykorzystaniu musi wrócić na koniec kolejki oczekujących. Oczywiście w prywatnych klinikach takich ograniczeń nie ma.
A czy są ograniczenia dotyczące na przykład stanu cywilnego pacjenta? W Polsce tzw. kompromisowy projekt regulacyjny dopuszcza stosowanie in vitro tylko dla małżeństw, choć, co ciekawe, nie precyzuje, czy muszą to być małżeństwa kościelne, czy też małżeństwo cywilne – przez Kościół przecież nieuznawane – wystarczy.
W Australii istnieje prawo zakazujące dyskryminacji w dostępie do usług finansowanych ze środków państwowych ze względu na stan cywilny obywatela, dlatego też do zabiegów in vitro mają również prawo kobiety niezamężne.
W toczonej obecnie w Polsce dyskusji na temat in vitro środowiska konserwatywne podnoszą przeciw tej metodzie cztery podstawowe argumenty. Po pierwsze, w ramach tej procedury część zapłodnionych zarodków jest przechowywana na wypadek, gdyby pierwsza próba zapłodnienia się nie powiodła. Jeśli jednak się powiedzie, niewykorzystane zarodki giną, co konserwatyści uznają za niszczenie ludzkiego życia. To argument wymierzony bezpośrednio w opinie tych zwolenników in vitro, którzy twierdzą, że prowadzi ono do stworzenia życia, a zatem konserwatyści – którzy deklarują, że życie jest dla nich wartością najwyższą – powinni je popierać. Jakie jest Pana zdanie na temat tej wymiany argumentów?
To prawda, że część zarodków traci się w trakcie zabiegu, nie uznaję jednak takiej straty za zabijanie. Zarodki na tym etapie nie mają ani układu nerwowego, ani tym samym żadnych odczuć, a więc nie sądzę, by przysługiwało im takie samo prawo do życia, jakie przysługuje ludziom. Poza tym kiedy ludzie w sposób naturalny starają się o dziecko wiele zapłodnionych zarodków również „ginie” – nie zagnieżdżają się w ściance macicy, w związku z czym są naturalnie usuwane z ciała kobiety przy kolejnej menstruacji. Nie sądzę, by ktoś twierdził, że dochodzi wówczas do zabójstwa lub chciał podejmować jakieś kroki i wykorzystywać technologie medyczne do ratowania usuwanych w ten naturalny sposób zarodków. To dobrze pokazuje, że w rzeczywistości nie uznajemy ich na tak wczesnym etapie – kiedy nie są niczym innym jak zbiorem kilku komórek – za ludzi.
Na taki argument część polskich konserwatystów odpowiada, że natura nie ponosi moralnej odpowiedzialności za swoje czyny, podczas gdy człowiek – a zatem w tym wypadku lekarz pozbywający się niewykorzystanych zarodków – już tak.
Zgoda, natura z pewnością nie ponosi moralnej odpowiedzialności za swoje czyny, ale ja nie mówię o tym, lecz o naszej reakcji na określony stan rzeczy. Nie uważamy przecież, że kiedy z ciała kobiety usuwane są nawet zapłodnione zarodki, mamy do czynienia z tragiczną śmiercią. Gdyby z jakiegoś powodu rocznie ginęły na świecie miliony ludzi, natychmiast rozpoczęlibyśmy badania mające na celu znalezienie sposobu, żeby uratować ich życie. Tymczasem w tej sytuacji – choć wiemy, że corocznie tracimy w ten naturalny sposób miliony zarodków – podjęcie takiej akcji ratunkowej nikomu nawet nie przychodzi do głowy! To dowód, że nasz stosunek do zarodków i ludzi jest jednak różny.
[Całość rozmowy – czytaj TUTAJ]
* Peter Singer, australijski etyk, obecnie profesor University Center for Human Values na Uniwersytecie Princeton. Jest autorem wielu książek na temat bioetyki i praw zwierząt, których jest jednym z najbardziej znanych rzeczników. W Polsce ukazały się jego najważniejsze książki: „Przewodnik po etyce” (2000), „Etyka praktyczna” (2003) oraz „Wyzwolenie zwierząt” (2004). Kwestii in vitro poświęcił książkę „Dzieci z próbówki”, (1988).
** Łukasz Pawłowski, z wykształcenia psycholog i socjolog, doktorant w Instytucie Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
***
In vitro jako wyrok natury i sumienia
Skoro skuteczne zabiegi wymagają mrożenia zarodków, a większość z nich jest potem niszczona, to mamy do czynienia z aborcją na masową skalę. „Ależ zarodek nie jest człowiekiem, nie jest nawet płodem!” – odpowiedzą oponenci. Czy dyskuję o in vitro można wypchnąć z utartych torów?
Chociaż sondaże wskazują, że jedynie zdecydowana mniejszość Polaków chce zakazu zabiegów in vitro, to najlepiej słyszalne wydają się dziś argumenty prawicy domagającej się zakazu lub tak daleko posuniętych regulacji, że zabiegi staną się nieskuteczne. Można odnieść wrażenie, że duża część opinii publicznej uznała tę sprawę za nierozstrzygalną na drodze racjonalnej dyskusji (zakładając, że taką w ogóle w tej sprawie mamy) i pozostawiła ją do rozstrzygnięcia indywidualnemu sumieniu. Niestety, polska prawica rzadko pozostawia indywidualnemu sumieniu jakiekolwiek wybory i brak wygranej w nastrojach społecznych rekompensuje publicystyczną ofensywą.
Jej sukces jest niewątpliwy. Zdołała dyskusję o in vitro przestawić na te same tory, po których toczy się spór o aborcję. Argumentacja jest prosta: skoro skuteczne zabiegi wymagają mrożenia zarodków, a większość z nich jest potem niszczona, to mamy do czynienia z aborcją na masową skalę. „Ależ zarodek nie jest człowiekiem, nie jest nawet płodem!” – odpowiedzą oponenci. Na co prawicowi krytycy in vitro mają już gotową replikę: „Ile cech wystarczy, by uznać daną istotę za człowieka, to rozważania godne eugeników i rasistów, stąd już tylko krok do zabaw w Boga i do ludobójstwa”.
Jeśli zatrzymać się na dyskusji, czy zarodek jest, czy nie jest człowiekiem, to nieuchronne oskarżenia o eugenikę rzeczywiście ucinają cały spór. Sądzę jednak, że dyskusję można wypchnąć z utartych torów za pomocą dwóch argumentów.
Po pierwsze, in vitro od aborcji różni zdecydowanie intencja, jaka przyświeca obu zabiegom. Katolicka prawica może być niechętna podjęciu dyskusji o intencjach, tak jak to jest w wypadku sporu o aborcję, ale nie może jej zupełnie zignorować, zasłaniając się wyłącznie autorytetem Kościoła. W końcu nawet stanowisko kościelne w kwestii aborcji dopuszcza przeprowadzenie zabiegu, jeśli służy ocaleniu życia matki (choć namawia przy tym do „heroicznej” ofiary z życia). Zamiast podejmować nierozstrzygalną dyskusję o tym, czy zarodek jest, czy nie jest istotą ludzką, warto – jednak – spierać się o intencje i przyczyny.
Po drugie, nawet przy naturalnym zapłodnieniu nie wszystkie zarodki rozwijają się w płody, część jest odrzucana i wydalana przez organizm kobiety. Prawicowi przeciwnicy in vitro (usłyszałem to zdanie od Tomasza Terlikowskiego, dyskutując z nim w jednym z programów telewizyjnych) replikują: „Natura nie ponosi odpowiedzialności moralnej!”. Brzmi efektownie, tylko co to znaczy? Czy tę zasadę należałoby rozciągnąć na całą medycynę i nakazać, by nie podejmowała „odpowiedzialności moralnej”? Zabronić lekarzom uczenia się od natury i jakichkolwiek ingerencji w nią w celu ratowania zdrowia i życia? A może lepiej „odpowiedzialność moralną” pozostawić sumieniu, kategorii, która w prawicowej wersji nauki Kościoła występuje niestety nader rzadko. W przeciwnym wypadku prawicowi krytycy in vitro dopuszczają się tego samego, za co krytykują eugeników: usiłują zadekretować, co to znaczy istota ludzka.
* Paweł Marczewski, adiunkt w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Kultury Liberalnej” i „Przeglądu Politycznego”.
***
Zasady dla racjonalnej debaty o in vitro
Jak sformułować liberalne stanowisko w stosunku do in vitro, gdy jedni wciąż straszą „mrożeniem dzieci” i utożsamiają prawo do wyboru w tej kwestii z prawem do aborcji lub eutanazji, a drudzy – omijając szerokim łukiem trudną problematykę bioetyczną – mówią o „prawie do szczęścia”?
Temat in vitro odsłania anatomię specyficznej niemocy w polskim dyskursie publicznym. Paweł Marczewski słusznie pisze w dzisiejszym tekście, że rodzaj argumentacji używanej przez część polskich konserwatystów odpycha od sfery publicznej obywateli przekonanych, że w tej sprawie nie jest możliwa racjonalna dyskusja. W istocie jednak wypowiadające się publicznie osoby o poglądach bardziej liberalnych również nierzadko szkodzą debacie publicznej. Podczas gdy pierwsi straszą „mrożeniem dzieci” i utożsamiają prawo do wyboru w kwestii in vitro z prawem do aborcji lub eutanazji, drudzy mówią o „prawie do szczęścia”, omijając szerokim łukiem trudną problematykę bioetyczną, która nieodłącznie jest z tą sprawą związana. W konsekwencji debata z góry skazana jest na niepowodzenie. To sprawia, że większość opinii publicznej woli pozostawić tę sprawę indywidualnemu rozstrzygnięciu.
Czy istnieje możliwość, byśmy jednak o in vitro dyskutowali w sferze publicznej, bez okopywania się na coraz bardziej spolaryzowanych stanowiskach i wzajemnego wytykania sobie ślepoty moralnej? Wydaje się, że tak: pod kilkoma warunkami.
Przeciw nadużywaniu tajemnicy
Przede wszystkim w takiej debacie zrezygnować musielibyśmy z argumentu, że zarodek jest człowiekiem. Doprowadźmy ten argument do logicznego końca, a dowiemy się, że jeśli zarodek istotnie jest bezbronnym nienarodzonym dzieckiem, małym człowiekiem posiadającym uprawnienia i interesy (choćby oczywisty interes przetrwania), to zezwalanie na mrożenie i usuwanie zarodków jest tożsame z torturami i morderstwem, czynami gorszymi niż porzucenie niechcianego dziecka. Jeśli zaś zarodek nie jest człowiekiem, to osoby opowiadające się przeciwko zapłodnieniu metodą in vitro są pozbawionymi współczucia sadystami, którzy w imię skupisk mnożących się komórek skazują potencjalnych rodziców na nieszczęście bezpłodności. Myśląc według tych dwóch skrajności, sami skazujemy się na polaryzację w dyskusji: argumentacja ad personam przeważy w niej nad argumentacją ad rem, a jakikolwiek kompromis będzie niemożliwy do osiągnięcia.
Dalej, wobec argumentu zakładającego, że zarodek jest człowiekiem (a zatem, że jego życie trzeba chronić tak samo, jak to czynimy w naszej kulturze z każdym ludzkim istnieniem), sami jego orędownicy przyjmują wyjątki. Przyjrzyjmy się zagadnieniu przyzwolenia na aborcję. Pierwszy taki wyjątek, uznawany przez osoby o poglądach konserwatywnych, to sytuacja, gdy ciąża zagraża zdrowiu samej matki, na przykład w przypadku zagnieżdżenia się zarodka poza macicą. Niektóre osoby o poglądach konserwatywnych przyjmują i inne wyjątki – zezwalają na przerwanie ciąży również wtedy, gdy pochodzi ona z aktu kazirodczego lub gwałtu. Skoro zatem argument ochrony życia ludzkiego, mający tak wielki ciężar moralny, miewa wyjątki, to może nie jest najlepszym argumentem? Kto bowiem dysponuje autorytetem, by decydować, które wyjątki są moralnie dozwolone, a które nie?
Istnieje wreszcie inny powód, dla którego należy ten argument odsunąć. Nie jest tak, że osoby o poglądach bardziej liberalnych uważają, że zarodek, a potem płód po prostu nie jest człowiekiem i że można beztrosko skrócić jego życie. Prezentują raczej przekonanie o koniecznej ostrożności co do tego, czy możemy mieć pewność, kiedy zarodek się człowiekiem staje. Bo czy naprawdę wiemy, w którym momencie się to dzieje? Gdy łączą się komórka jajowa i plemnik, gdy z moruli powstaje blastula, gdy wykształca się cewa nerwowa, a może, gdy płód ma już mózg, bijące serce i cztery kończyny? Co z zarodkami usuniętymi w naturalny sposób przez organizm kobiety przed zagnieżdżeniem się w macicy, co z poronieniami? Kiedy, używając języka świętego Tomasza z Akwinu, mamy do czynienia z potencjalnością, a kiedy już z aktualnością człowieka?
Wydaje się, że zarówno osoby myślące w sposób bardziej liberalny, jak i te o bardziej konserwatywnych poglądach, zarówno wierzący, jak i ci, którzy w Boga nie wierzą lub prezentują na tę sprawę poglądy ściśle naukowe, mogą zgodzić się co do jednej rzeczy: tak naprawdę to, kiedy powstaje nowy człowiek, jest tajemnicą. I twierdzenie, że ktoś wie na pewno, kiedy powstaje, oraz argumentowanie w sferze politycznej, że metoda in vitro jest tożsama z zabijaniem dzieci, jest nadużywaniem tej tajemnicy. Więcej: jest przejawem pychy.
Z tych wszystkich powodów lepiej argument o tym, że zarodek jest człowiekiem zastąpić innym. Mogłyby prawdopodobnie zgodzić się nań osoby o bardzo różnych poglądach. Argument ten brzmi, że wszystkie decyzje dotyczące ludzkich zarodków czy płodów są decyzjami najwyższej wagi, dotyczącymi ludzkiego życia. I że z tego powodu przy ich podejmowaniu konieczny jest głęboki namysł i świadomość, że decyzja o skróceniu ludzkiego życia, nawet w okresie zarodkowym, jest zawsze decyzją godną najszczerszego ubolewania.
Decyzje o granicach życia
Jednak, aby racjonalna debata na temat in vitro była możliwa, konieczne jest nie tylko przekształcenie argumentu o ludzkich zarodkach. Niezbędne jest także skonstruowanie stanowisk: liberalnego, konserwatywnego, itd., abyśmy mieli świadomość, z jakimi argumentami dyskutujemy, a nie sprowadzali wszystko do stwierdzeń w rodzaju „to niedopuszczalny iksizm”, „z igrekizmem nie będę dyskutować”. W tym miejscu spróbuję skonstruować stanowisko mi najbliższe – liberalne. Składałoby się ono z kilku zasadniczych punktów.
Po pierwsze, to, że ktoś wyznaje w kwestii in vitro poglądy bardziej liberalne, nie oznacza, że podchodzi do sprawy w sposób lekkomyślny, kierując się wyłącznie myślą o własnym szczęściu, albo dopuszczający na równi ze sztucznym zapłodnieniem działania takie, jak selekcja zarodków czy klonowanie. Tak jak pisałam wcześniej, wszelkie decyzje dotyczące ludzkiego życia są zawsze poważnymi decyzjami moralnymi. Oprócz zapłodnienia in vitro zaliczam tu również decyzje o aborcji, eutanazji, chociaż nie należy ich ze sobą mieszać. Wszystkie te kwestie nazywam decyzjami o granicach życia.
Po drugie, stanowisko liberalne zakłada, że metoda in vitro jest uzasadniona z wielu istotnych powodów. Para rodziców, lecząca przedtem bezpłodność na inne sposoby, ma prawo pragnąć urodzenia własnego dziecka metodą sztucznego zapłodnienia. Dla wielu osób adopcja nie musi być rozwiązaniem równie pożądanym jak posiadanie własnego potomstwa. Wbrew pozorom osoby, które pragną spróbować zapłodnienia in vitro, mogą robić to, chcąc budować rodzinę wedle (wspieranego przez polskich konserwatystów) tak zwanego modelu tradycyjnego. Łączą więc poglądy liberalne w jednej kwestii z bardziej konserwatywnymi w innej.
Po trzecie, liberalny podział na kwestie prywatne i publiczne sprawia, że państwo nie jest zaproszone, by ingerować w to, co dzieje się w kwestii leczenia bezpłodności danej pary. Rodzice mają prawo podjąć decyzję o zaniechaniu metody in vitro lub spróbowaniu jej. Inni – ich rodzina, przyjaciele, opinia publiczna – mają prawo nie zgadzać się z ich decyzją i tę niezgodę werbalizować, ale nie mają prawa narzucać swojego zdania. Rodzice powinni mieć prawo decydować o tym w świetle obowiązującego prawa, to znaczy, że ich postępowanie nie powinno obejmować praktyk zakazanych ze względu na społeczne niebezpieczeństwo takich metod: takich jak klonowanie ludzi, tworzenie hybryd, selekcja zarodków. W tym sensie prawne uregulowanie sprawy in vitro jest konieczne.
Rozmowa o in vitro dotyczy jednej z fundamentalnych kwestii dotyczących daru, na którym opiera się nasze życie społeczne: daru życia. Temperatura sporu jest zatem uzasadniona i gdy przyjrzymy się analogicznym dyskusjom w innych krajach, zobaczymy, że również tam były one bardzo ożywione. Jednakże tylko wtedy, gdy będziemy potrafili prezentować swoje poglądy w sposób uporządkowany i dyskutować, używając do tego jasno sprecyzowanych argumentów, mamy szansę na to, by samoświadomość własnych poglądów przełożyła się na wzajemny szacunek. Bez tego nie będziemy mieć szans na kompromis i nie uda nam się zapobiec postępującej dziś w Polsce radykalizacji sfery publicznej.
* korzystałam z książki: Ronald Dworkin, „Life’s Dominion: An Argument about Abortion, Euthanasia, and Individual Freedom”, Vintage Books, New York 1994.
** Karolina Wigura, doktor socjologii, dziennikarka. Członkini redakcji „Kultury Liberalnej” i adiunktka w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. W ubiegłym roku opublikowała książkę „Wina narodów. Przebaczenie jako strategia prowadzenia polityki”.
***
Kompromis, czyli kompromitacja
Bezpłodność nie jest problemem moralnym ani światopoglądowym, lecz zdrowotnym. Nie rozumiem, dlaczego metodami jej leczenia zajmuje się parlament. Może każdy z nas ma prawo do dokonywania takich wyborów, które nie kłócą się z jego religią lub brakiem tejże? Tym bardziej, jeśli chodzi tu o kwestie czysto politycznych rozgrywek.
Empatia wymaga ćwiczeń – jak wszystko. Podobno z natury jesteśmy egoistami, skoncentrowanymi na własnych potrzebach, planach, dążeniach i sprawach. Czasem udaje się nam umieścić w spektrum naszych zainteresowań najbliższych: rodzinę i przyjaciół. Naprawdę wielkim altruistom (takim, którzy przechodzą do historii jako święci kościelni lub świeccy) udaje się objąć miłością większe grupy ludzi. Ale taka postawa jest bardzo wyjątkowa, co samo w sobie stanowi paradoks, bo przecież naczelną zasadą chrześcijaństwa jest caritas, czyli nakaz miłowania bliźniego. Miłość ta ma być wszechogarniająca, niedopuszczająca żadnych wyjątków. Kochaj bliźniego najmocniej, jak się da, czyli jak samego siebie. Skąd ten wywód? Co mnie – ateistkę – skłoniło do ewangelicznych rozważań? Jak to co – trwająca od pewnego czasu debata o wyższości światopoglądu religijnego (konkretnie zaś firmowanego przez Kościół katolicki) nad światopoglądem świeckim (występującym w różnych wersjach, między innymi jako tzw. zdrowy rozsądek) i vice versa. Po uchwaleniu kuriozalnej regulacji prawnej, nazywanej przez niektórych największym osiągnięciem młodej polskiej demokracji, czyli po „kompromisie aborcyjnym”, nadszedł czas na ostateczne ustawowe rozstrzygnięcie kwestii zapłodnienia in vitro.
Przetacza się nad naszymi głowami kolejna dyskusja wiedziona przez dyletantów z tymi, którzy nie mają pojęcia. Głos zabierają przede wszystkim parlamentarzyści, prezentując imponujący wybór rozwiązań: od penalizacji, poprzez ograniczenie dostępności, aż po ogólną dostępność finansowaną z budżetu państwa. Pierwsza koncepcja wywołuje wiele pytań: nie wiem, czy mielibyśmy karać i lekarzy, i osoby „nielegalnie” starające się o dziecko, ani na jakim etapie to karanie miałoby następować – czy kobieta, która zaszła w ciążę dzięki in vitro, podlegałaby karze pozbawienia wolności przed czy po porodzie? Czy dziecko również miałoby trafiać do jakiegoś zakładu, aby jak najszybciej uwolnić je od wpływu pozbawionych zasad moralnych rodziców? Może udałoby się wreszcie wykorzystać specjalne oddziały szpitalne przygotowane w zakładach karnych dla pedofili, ratując tym samym przynajmniej część pieniędzy podatników, co w czasach kryzysu ma niebagatelne znaczenie? No i co miałoby się dziać z pokątnie zamrożonymi zarodkami – czy byłyby przekazywane do adopcji rodzinom o nieposzlakowanej opinii?
Rozwiązanie drugie, proponowane przez ministra Gowina oraz jego zwolenników, również wywołuje liczne pytania. Przede wszystkim pojawia się tutaj, wielokrotnie wałkowana wcześniej w kontekście aborcji, kwestia zarodka, który, co ciekawe, zastąpił wykorzystywane wcześniej pojęcie „dziecka poczętego”. Nie jest jasne, czy mamy do czynienia z synonimami, choć moje intuicje każą mi myśleć, że tak właśnie jest – różnica polega wyłącznie na tym, że „dziecko poczęte” znajduje się w macicy, natomiast „zarodek” (pojęcie bardziej wpisujące się w dziedzinę naukowej biologii) powstaje wskutek zapłodnienia zewnątrzustrojowego i może być do tejże macicy zaimplementowany. Tutaj pojawia się pytanie zasadnicze, dotyczące samej procedury in vitro: czy wolno zamrażać niewykorzystane zarodki? Minister Gowin zdecydowanie uważa, że nie wolno, ponieważ mogłoby to być jednoznaczne z ich zabijaniem (niektóre zarodki mogą obumrzeć). Tutaj pojawiają się dwa problemy: po pierwsze, dobrze nam znana dyskusja z eschatologią w tle, po drugie zaś, równie dobrze niestety znana, kwestia zdrowia kobiety i prawa do własnego ciała. O ile pierwszą pozwolę sobie odłożyć, ponieważ nie wiem ani ile diabłów mieści się na łebku od szpilki, ani od ilu komórek można mówić o człowieku, o tyle drugą odważę się skomentować. Zarodków nie zamraża się bez powodu, ale dlatego, żeby ograniczyć szkodliwość stymulacji hormonalnej, której poddawana jest chcąca zajść w ciążę kobieta. Mamy więc do czynienia ze znanym dobrze konfliktem między zdrowiem i życiem matki a niebezpieczeństwem, iż wskutek zamrożenia obumrze niezaimplementowany zarodek. Doświadczenie związane z „kompromisem aborcyjnym” każe mi podejrzewać, że znowu liczba obrońców zdrowia kobiet nie dorówna liczbie osób troszczących się o zarodki. Ale jeśli zredukujemy ich liczbę do minimum, minister Gowin jest za dopuszczeniem in vitro pod jeszcze jednym malutkim warunkiem: byłoby ono dostępne wyłącznie dla małżeństw. Odbiera się tu tym samym możliwość posiadania własnego dziecka tym wszystkim, którzy z rozmaitych powodów nie zdecydowali się, bądź, jak w wypadku par jednopłciowych, nie mogli swojego związku zalegalizować (sakrament nie jest warunkiem sine qua non).
Trzeci projekt, czyli refundacja dla wszystkich chętnych, budzi najmniej moich wątpliwości, chociaż zastanawiając się nad wypowiedziami tych wszystkich zaangażowanych osób, mam jednak pewien problem. Sądzę, iż bierze się on z mojej niechęci do zajmowania się rzeczami, o których nie mam pojęcia i z nie mniejszej niechęci do patrzenia na to, jak robią to inni. Słuchając posłów lewicy, prawicy oraz centrum, odnoszę wrażenie dziwnej niekompatybilności sali sejmowej i tematu dyskusji. Można przecież, bez wywoływania kontrowersji, uznać zapłodnienie in vitro za kwestię czysto medyczną. Bezpłodność nie jest problemem moralnym ani światopoglądowym, lecz zdrowotnym. Może być wrodzona lub nabyta. Nie rozumiem, dlaczego metodami jej leczenia zajmuje się parlament. Oczywiście, w grę wchodzi kwestia zarodków, ale przecież Rzeczpospolita Polska w Konstytucji gwarantuje swoim obywatelom wolność sumienia. Więc może nie tylko posłom wolno kwestionować dyscyplinę partyjną podczas głosowania nad sprawami ocierającymi się o światopogląd i przekonania religijne? Może każdy z nas ma prawo do dokonywania takich wyborów, które nie kłócą się z jego religią lub brakiem tejże? Sprawa refundacji procedur medycznych powinna leżeć w gestii Ministerstwa Zdrowia, nie zaś parlamentu. Tym bardziej, jeśli chodzi tu o kwestie czysto politycznych rozgrywek.
I co w tym wszystkim z miłością bliźniego? Co ze zrozumieniem innego człowieka, pragnącego mieć dziecko? Przecież nikt nie podda się ryzykownej procedurze in vitro ot tak, dla przyjemności, nie zdając sobie sprawy z jej konsekwencji. Przecież bez wielkiej determinacji nikt nie podejmie tak ważnej decyzji. Co muszą czuć ludzie, którzy przeszli całą drogę leczenia, mają wreszcie swoje ukochane, długo wyczekiwane dziecko i nagle dowiadują się, że to wszystko jest moralnie podejrzane, bo nie wzięli pod uwagę praw zarodków? Oczywiście zwolennicy streszczonych powyżej (na pewno stronniczo i bez należytego zrozumienia) koncepcji, powiedzą mi, że caritas powinna obejmować również i je. Ale to do mnie nie trafia. Tym bardziej że uważam najważniejsze życiowe decyzje za osobiste. Nikt nie dokonuje aborcji dla przyjemności. Przypomina mi się tutaj biblijny Abraham w ujęciu Kierkegaarda. Ile lat oboje z Sarą czekali na swojego Izaaka! A kiedy wreszcie ten cud nad cudami się urodził, ojcu przyśnił się anioł i przekazał mu, że Jahwe żąda, aby syna zabił. Abraham wziął dziecko na pustynię, uniósł nóż, ale Bóg w ostatniej chwili objawił mu, iż to była tylko próba. Izaak cały i zdrowy mógł wrócić do domu. Kierkegaard mówi: żeby tak wierzyć, trzeba być rycerzem wiary. Ale mało kto to potrafi. Z całą pewnością można tego nikomu nakazać. Dlatego polityka powinna trzymać się z dala zarówno od aniołów, jak i od sumień Polaków.
***
* Autorzy koncepcji Tematu tygodnia: Paweł Marczewski i Karolina Wigura.
** Współpraca: Ewa Serzysko, Katarzyna Kasia.
*** Autor ilustracji: Antek Sieczkowski.
„Kultura Liberalna” nr 185 (30/2012) z 24 lipca 2012 r.