Kacper Szulecki

W tym roku szatan nie przyleci – Lady Gaga, Indonezja i islam

Choć na jej majowy koncert w Dżakarcie sprzedano 50 tysięcy biletów, Lady Gaga musiała ograniczyć się do symbolicznych pozdrowień z sąsiedniego Singapuru. Po raz pierwszy w historii indonezyjska policja nie wydała pozwolenia na występ zachodniej gwiazdy, tłumacząc się względami bezpieczeństwa. Wszystko z powodu gróźb radykalnych islamskich organizacji. Czy to jednak oznacza, że największe muzułmańskie społeczeństwo na świecie dryfuje w stronę fundamentalizmu?

„Nie pozwolimy jej postawić stopy na naszej ziemi. Lepiej, żeby nie ważyła się szerzyć swojej szatańskiej wiary w tym kraju. Jej obyczaje są wulgarne, jej seksualne i nieprzyzwoite stroje zniszczą poczucie moralności u naszych dzieci. Jest bardzo niebezpieczna” – powiedział w wywiadzie dla „Jakarta Post” przedstawiciel Frontu Obrońców Islamu (FPI). Ta organizacja, obok Ruchu Przeciwko Bluźnierstwu i Indonezyjskiej Rady Mudżahedinów, najbardziej przyczyniła się do odwołania koncertu amerykańskiej gwiazdy. Po ataku terrorystycznym na Bali w 2002 roku każda groźba ze strony radykałów jest brana poważnie. Aby wejść do centrum handlowego, trzeba poddać się kontroli wykrywaczem metalu. Nic więc dziwnego, że kiedy fundamentaliści ogłosili, iż wykupili sporą partię biletów na koncert i zamierzają zakłócić go „od wewnątrz” – cokolwiek miałoby to oznaczać – policja odmówiła wzięcia odpowiedzialności za bezpieczeństwo piosenkarki i tysięcy fanów.

Choć obeszło się bez ofiar – warto pamiętać, że szantaż jest podstawą terroru.

***

Trochę szkoda, że to akurat Lady Gaga robi w całej sprawie za symbol wolności artystycznej, zachodniej kultury i buntu. To może znamienne – rock umarł jako muzyka rewolucji wraz z końcem historii i ideologii. Ale dla niektórych pozostaje wciąż, tak jak w Polsce lat 80., uniwersalnym językiem wolności. Przy noszącej jeszcze wypłowiałe ślady blichtru kolonialnego art deco ulicy Jalan Braga w drugim co do wielkości jawajskim mieście Bandung (tym od konferencji Azja-Afryka, która dała początek ruchowi państw niezaangażowanych) mieści się Classic Rock Café. Indonezyjczycy uwielbiają muzykę na żywo, karaoke i covery znanych przebojów – a to jest właśnie miejsce, gdzie można przy drinku pomachać czupryną i wyryczeć razem z przyjaciółmi „Communication Breakdown” Zeppelinów, przy akompaniamencie skądinąd świetnej miejscowej kapeli. Ale w siedmiomilionowej aglomeracji, w trzymilionowym mieście, klub rockowy na pięćdziesiąt osób to mikroskopijna oaza – kulturalny plankton.

Bandung, Jalan Braga nocą

Tym bardziej że życie nocne w Indonezji coraz bardziej zamiera. Poza stołeczną Dżakartą i turystycznym Bali już tylko Bandung ma kluby z prawdziwego zdarzenia – choć można je policzyć na palcach jednej ręki. Jeszcze kilka lat temu wieczorami życiem tętniło też niewielkie (milion mieszkańców!) studenckie Bogor. Dziś jednak nie ma tu klubów ani dyskotek. „Demokracja na poziomie lokalnym, dużo bardziej niż na poziomie krajowym, wzmocniła konserwatystów i fundamentalistów, którzy umieją się mobilizować” – tłumaczy mi Pete, mieszkający w Indonezji od dziesięciu lat Brytyjczyk, pracownik organizacji pozarządowej. Ta mobilizacja wyraża się jednak nie tylko w wyborach i głosowaniach. Coraz większym problemem są napady bojówek fundamentalistycznych na kościoły, zwłaszcza w zachodniej części Jawy.

***

Jak Turcja na „zachodzie”, tak na „wschodzie” to Indonezja, największe muzułmańskie społeczeństwo świata (z 230 milionów mieszkańców 210 to wyznawcy Islamu), jest swego rodzaju papierkiem lakmusowym liberalizmu. Dotąd stawiana za wzór łączenia otwartości z islamem, zdaje się powoli zmieniać kolor. Choć może obawy są wyolbrzymione?

Jest tu naprawdę wiele sprzeczności. Zdecydowana większość indonezyjskich muzułmanów traktuje swoją religię poważnie, ale bez cienia fanatyzmu. Porównanie z polskim katolicyzmem, widocznym na każdym kroku w symbolice, ale już mniej w codziennej praktyce, chyba dobrze służy jako przybliżająca sytuację ilustracja. Co najmniej połowa spotykanych na ulicach kobiet i dziewczynek nosi chusty. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że owe okrycia w równej mierze stanowią wyraz szacunku dla tradycji, co fajny dodatek pod kolor torebki i butów. Wieczorami trawiaste zbocze w okolicy bogorskiego stadionu Sempur zapełnia się skuterami i dziewczynami w tychże modnych chustach (i bez), w objęciach nastoletnich rówieśników – obrazek jak z amerykańskiego filmu.

Pałac prezydencki w Bogor

Od czasu uzyskania niepodległości wraz z końcem II wojny światowej Indonezja była w awangardzie politycznego postępu w państwach rozwijających się. „Dziesięć punktów” przyjętych na konferencji w Bandungu to manifest dekolonizacji, samostanowienia, zwalczania rasizmu i imperializmu oraz – praw człowieka. W swojej niedawnej, głośnej książce o historii tej idei – „The Last Utopia” – Samuel Moyn doskonale pokazuje zarazem wielką rolę, jaką odegrały państwa Trzeciego Świata w promowaniu praw człowieka, jak i jej instrumentalne potraktowanie w służbie budzących się postkolonialnych nacjonalizmów. Echa tego podejścia da się słyszeć jeszcze dziś – tak jak było to w indonezyjskiej debacie na temat koncertu Lady Gagi.

„Ona jest niegroźna – przecież jest tylko artystką” – mówili protestujący przeciwko decyzji policji fani. To oczywiście naiwność. Nie ma ludzi groźniejszych dla systemów politycznych niż artyści i intelektualiści. Tymczasem znany indonezyjski pisarz i eseista Radhar Panca Dahana poparł koncert pop-gwiazdy ze znamiennym zastrzeżeniem. „Popieram koncert, ale ze względu na młodą publiczność, trzeba jej [piosenkarce] postawić warunki – powiedział. I dodał: „Nie możemy, w imię wolności, demokracji czy czegokolwiek innego, pozwalać na niszczenie naszej kultury. Musimy chronić naszą kulturę”. To bardzo ciekawy głos ze strony socjologa-humanisty, absolwenta paryskiej EHESS. Wtórował mu na łamach „Jakarta Post” minister kultury, sugerując, że „koncert mógłby zostać dopasowany do indonezyjskiej kultury” za pomocą wcześniejszej umowy na piśmie między organizatorami, ministerstwem a przedstawicielami artystki. A zatem najzwyczajniej w świecie – cenzura. Nie jest to w tym kraju nic nowego, filmy są ustawowo poddawane ocenie przez Radę Cenzury, zakazana jest także każda forma pornografii. Ale pomysł cenzurowania koncertów zagranicznych wykonawców jest nowy. Zapalili się do niego zarówno ministrowie, jak i przedstawiciele większościowych umiarkowanych muzułmańskich ugrupowań. „Nie możemy odrzucać obcej kultury w dzisiejszej erze globalizacji, ale powinniśmy ją filtrować” – powiedział przedstawiciel młodzieżówki konserwatywnej partii Nahdlatul Ulama. „Musi istnieć urząd, który może doradzać rządowi. W przyszłości, państwo nie powinno decydować na podstawie presji, ale na podstawie badań.” Bo przecież trzeba unikać przedstawiania Indonezji jako „nietolerancyjnej dla obcych kultur” – stwierdził minister kultury.

Jednoczesne powoływanie się na demokrację i wolność słowa – a więc wartości liberalne – a także na opacznie pojętą „naukowość” oraz potrzebę obrony własnej kultury jest typowe dla logiki „wartości azjatyckich”. Tak jak Indonezja prezydenta Sukarno w latach 50. była przodownikiem ruchu dekolonizacyjnego, tak Indonezja generała Suharto w latach 90. szła w awangardzie dyktatur głoszących rzekomą nieprzystawalność „azjatyckich kultur” do zachodniej koncepcji praw człowieka. I choć kryzys z lat 1997-98 zmiótł rodzinę Suharto i doprowadził do demokratyzacji kraju, ten paradoks postkolonialnego myślenia jest dobrze zakorzeniony w sferze publicznej.

***

Odwołany koncert największej gwiazdy światowego popu to ogromny propagandowy sukces indonezyjskich fundamentalistów. Osiągnięty przy tym zadziwiająco łatwo. Nie należy jednak wyciągać z tego zbyt daleko idących wniosków. Choć dali radę zakazać „pornograficznego” występu Amerykanki, konserwatywni muzułmanie są bezsilni choćby wobec dużo bardziej wyuzdanej rodzimej tradycji tańca dangdut. Występy tancerek, polegające głównie na imitacji ruchów frykcyjnych, są popularną atrakcją na weselach, w półoficjalnych barach, a nawet na imprezach z okazji obrzezania (odpowiednik komunii). Tradycja ta, choć względnie młoda, ani myśli dać się wykorzenić. Czym innym jest bowiem jednorazowa mobilizacja i szantaż, a czym innym autentyczna zmiana podejścia większej części narodu do „moralności”. Ostatnie brutalne ataki na kościoły i społeczności chrześcijańskie spotykają się z wyraźnym i głośnym sprzeciwem muzułmańskiej większości. Sekretarz drugiego co do wielkości ugrupowania muzułmańskiego Muhammadiyah stwierdził: „Zgodnie z prawem rząd ma obowiązek zapewnić bezpieczeństwo i ochronę każdemu obywatelowi, niezależnie od religii, jeśli ten czuje się zagrożony i nie może przez to praktykować swojego obrządku. Rząd powinien lepiej wywiązywać się ze swoich obowiązków i egzekwować prawo”. Te słowa wyrażają zdanie coraz bardziej zmobilizowanej większości, zwierającej szyki w obliczu fundamentalizmu pod hasłem antydyskryminacji. To dobry znak. Na pewno nie należy wyolbrzymiać niedawnego incydentu w Indonezji, ale warto się jej też dokładnie przyglądać – być może na naszych oczach liberalny islam właśnie przechodzi trudną próbę.

* Kacper Szulecki, socjolog polityczny, doktorant na Uniwersytecie w Konstancji, członek redakcji „Kultury Liberalnej”. Ostatnio coraz częściej pomieszkuje w Trzecim Świecie. Wierzy w wyższość uniwersalnych praw człowieka nad „wartościami azjatyckimi” i się z tym nie kryje.

Zdjęcia: Kacper Szulecki

„Kultura Liberalna” nr 185 (30/2012) z 24 lipca 2012 r.