Martyna Obarska
Włóczęgostwo rodzaju żeńskiego
Kiedy słupek rtęci w termometrze sięga wysoko, lato w mieście nadal cieszy, ale już odrobinę mniej, a wszyscy wokół z pewną niecierpliwością wypatrują kolejnego weekendu, umysł zaczyna się przestawiać na wizję „ucieczki”. Takiej na chwilę albo na trochę dłużej. Byle zniknąć, nie zawsze w towarzystwie.
Wystarczy zagłębić się w literaturę, obejrzeć kilka filmów drogi, żeby zauważyć, że taka potrzeba wędrowania zazwyczaj jest zarezerwowana dla mężczyzn. Do tego takich, którzy na tle zachodzącego słońca jadą motocyklem przez pustynię, wadzą się z naturą i co jakiś czas wplątują w różne przygody. Oczywiście słynny duet Thelma i Louise też podróżuje, ale jednak nie jest archetypem kobiecych włóczykijów. Kobiety, kiedy wyruszają w podróż, zwłaszcza w popularnych filmach, co prawda po drodze odkrywają swoją duchowość i siebie, ale zawsze na końcu i tak szczęśliwie wpadają w czyjeś ramiona. No i w tych ramionach pozostają na amen. Podróż się w tym momencie kończy, bo przecież, w zamyśle scenarzystów, po to właściwie wybrały się w drogę.
A jednak spotykamy przecież coraz więcej kobiet, które podróżują same, docierają do najodleglejszych zakątków naszego globu i wracają, a nie zostają gdzieś daleko, żeby wić gniazdo. Niektóre piszą o tym książki – jak Marzena Filipczak, inne blogi, jeszcze inne kręcą filmy. Przepływając kajakami Amazonkę, wspinając się na szczyty. Nie interesują mnie jednak „zawodowe podróżniczki”. To kasta tak samo specyficzna, jak jej męski odpowiednik. Nie każdy czy każda ma w sobie aż tak wielką potrzebę podróży, aby wybierać się w 100 dni dookoła świata. Nie dla każdej podróżowanie jest sposobem na życie. Mieć gdzieś zasadę, że nie wypada samej wyjeżdżać, tak jak chodzić w pojedynkę do kina; przez chwilę stać się żeńskim odpowiednikiem takiego flâneur.
Włóczęgostwo rodzaju żeńskiego może wyglądać tak, jak w wypadku mojej znajomej, która pewnego pięknego dnia wpadła na pomysł, że pojedzie do Afryki, i kupiła bilety do Ugandy. Teraz podróżuje przez miesiąc po tym kraju, czym budzi mój niekłamany podziw, bo wiadomo – daleko i inaczej.
Można też inaczej. Nie trzeba od razu wyruszać na inne kontynenty. Wystarczy kupić za niewielkie pieniądze stare auto, zamienić je w Wędrowny Zakład Fotograficzny i ruszyć na Podlasie. Zrobiła tak Agnieszka Pajączkowska, animatorka kultury i antropolożka, która na co dzień pisze o fotografii i używa jej jako narzędzia pracy z ludźmi, ale zawodową fotografką nie jest. Postanowiła wskrzesić tradycję obwoźnego fotografowania, odwiedzania różnych miejsc, a przede wszystkim spotykania się z ludźmi i wykonywania portretów. Wędrowny Zakład Fotograficzny krąży więc chwilowo w dwuosobowym, żeńskim składzie po Podlasiu. Zostanie tam przez najbliższy miesiąc i będzie się zatrzymywał wszędzie, gdzie nadarzy się okazja. A właścicielka żółtego potwora naprawionego przez pana Kazimierza z Serocka podróżuje, bo jak wiadomo, „w podróżowaniu samochodem chodzi o przyjemność jazdy”.
Wreszcie można po prostu kupić bilet do Gdańska i pojechać na kilka godzin nad morze. Nic nie planować, wyjść z domu i trochę się powłóczyć. Pozwolić sobie na bycie oddzielną, na towarzystwo, na które mamy ochotę, a nie wynika ono z dobrze pojętego savoir-vivre’u wspólnego podróżowania.
Ale dlaczego właściwie kobiece podróżowanie miałoby być takie wyjątkowe? Przecież niejeden już przejechał Ugandę. Podczas polsko-czeskiego projektu „736 km” kawalkada przyczep kempingowych pokonała dwukrotnie trasę Gdańsk-Praga, zatrzymując się w malutkich miejscowościach i animując tam lokalne działania. A po mieście włóczą się tłumy, w pojedynkę i parami. Ano dlatego, że włóczykijem może być każdy. I choć absolutnie nie namawiam do tego, żeby przepisywać przygody Muminków na nowo, myślę sobie, że nie tylko chłopcy z wielką spiczastą czapką mają ochotę gdzieś powędrować, a włóczęgostwo nie jest rodzaju męskiego.
Jest tylko jedno niebezpieczeństwo, o którym warto wspomnieć. Poniekąd uprzedzić, żeby potem nie było żalów i reklamacji. Włóczenie się jest silnie uzależniające. I choć na początku może nam nie smakować, możemy się wzdrygać przed jego niektórymi właściwościami, to szybko przekonamy się, że raz spróbowane zostaje w naszym organizmie na trwałe. Zaszczepia w głowie myśl, której nie sposób później wyplenić – poczucie samodzielności, przeświadczenie, że tak samo jak do kina, czasami możemy pójść same, a czasami w towarzystwie. I jeszcze potęguje gadulstwo – bo przecież trzeba zagadać do tych wszystkich spotkanych po drodze ludzi…
* Martyna Obarska, redaktorka „Res Publiki Nowej”, doktorantka kulturoznawstwa. Działa w Instytucie Badań Przestrzeni Publicznej, gdzie bada relacje między władzą a mieszkańcami miasta w przestrzeni Warszawy. Miłośniczka MDM.
„Kultura Liberalna” nr 187 (32/2012) z 7 sierpnia 2012 r.