Nowe Roki są przereklamowane. Historia, nawet europejska, nie toczy się według kalendarza gregoriańskiego. Mimo to, co 365 dni zachowujemy się tak, jakbyśmy mieli do czynienia z wydarzeniem bez precedensu, czego najlepszym dowodem jest, że nowy rok nie przyjmuje liczby mnogiej. Tymczasem nie tylko 1 stycznia nie dzieje się nic specjalnego, ale Chińczycy i muzułmanie, Żydzi, Irańczycy i Kurdowie – by wymienić tylko ich – obchodzą nowy rok kiedy indziej.
Ale zarazem większość świata także uznaje kalendarz gregoriański, nie porzucając własnego, bo globalizacja wymusza standaryzację, także i czasu. Podobnie, ponad miliard ludzi na świecie mówi po angielsku jako drugim języku po własnym, którego wszak nie porzucają. Niemal tyle samo mówi w swym pierwszym języku chińskim, a w pierwszym języku angielskim mówi trzy razy mniej. Przydatność chińskiego ogranicza się jednak do obszaru Chin oraz licznie na świecie rozsianych chińskich diaspor, po angielsku można zaś dogadać się z grubsza wszędzie.
Innym skutecznym zachodnim eksportem kulturowym jest ustrój polityczny. Wszędzie na świecie napotykamy prezydentów i parlamenty, których przedstawiciele zapewniają, że przestrzegają najwyższych standardów demokracji i praw człowieka. Rzeczywistość jest z reguły inna – podobnie jak angielski tylko dlatego jest światową lingua franca, że rozpada się na kilkanaście lokalnych dialektów, czasem niemal wzajemnie niezrozumiałych.
Ukraina – wojna białych z białymi
Świat, formalnie nadal kultywując rozmaite instytucje i konwencje zaprowadzone podczas kilkuset lat dominacji Zachodu, staje się więc coraz mniej zachodni, zaś problemy świata zachodniego stają się coraz mniej światowe. Odmowa globalnego Południa potępienia rosyjskiej wojny w Ukrainie wynikała z tego, że postrzegana była ona jako wojna białych z białymi, a więc dla mieszkańców Południa niemająca większego znaczenia. Zarazem poparcie, jakiego Ukrainie udzielają Stany Zjednoczone, sprawiło, że sympatie Południa odwróciły się od napadniętego państwa, ku Moskwie – postrzeganej jako geopolityczna przeciwwaga dla Waszyngtonu.
Rosję postrzegano więc na Południu jako funkcjonalnie nie-białą, a tym samym zasługującą na poparcie. Tak samo było w przypadku wojny Izraela w Gazie: poparcie Amerykanów sprawiło, że Izrael postrzegany był jako państwo białe, bezzasadnie napadające na nie-białe państwa arabskie.
Syria i ryzyko prognozowania
To, że większość mieszkańców napadniętego wszak Izraela to potomkowie Żydów z krajów arabskich, było tak samo bez znaczenia jak to, że w Rosji jest więcej białych Rosjan (70 procent) niż jest białych w USA (60 procent). Percepcja rzeczywistości ważniejsza jest niż rzeczywistość – i to akurat jest uniwersalne.
Mimo tego jednak rzeczywistość potrafi być bolesna w sposób dla samej percepcji niedostępny, i to sprawia, że na dłuższą metę nie można jej ignorować. Błyskawiczny upadek reżimu Assada w Syrii tuż przed nowym rokiem sprawił, że noworoczne prognozowanie nabrało nieoczekiwanie sensu.
Zarazem jednak jest to przestroga przed ryzykiem prognozowania – upadku syryjskiego dyktatora nie przewidział bowiem nikt, z renomowanymi wywiadami USA, Izraela i Rosji włącznie – a przecież te państwa mają w Syrii i swoje wojska, i niezmiernie istotne interesy. Jedynym wywiadem, który być może coś przewidział, był wywiad turecki, bowiem to Ankara wyposażyła zwycięskie bojówki HTS. Jednak nawet Turcja, podobnie jak sam HTS, zaskoczone były rozmiarami tego zwycięstwa.
Klęska prognostyczna Waszyngtonu, Moskwy i Jerozolimy zapewne ilustruje też ogólniejszą tezę o kurczeniu się znaczenia Zachodu w ogóle (o ile Izrael to istotnie Zachód, a Turcja – globalne Południe)
2024 rokiem Turcji
Turcja bowiem stała się w Syrii dominującym mocarstwem i tak zapewne zostanie na lata. Wydarzenie to zbiegło się przypadkowo z sukcesem dyplomacji Ankary w wypracowaniu dyplomatycznego kompromisu między Etiopia a Somalią. Konflikt między tymi państwami groził wybuchem wojny w Rogu Afryki – a przez cieśninę Bab el Mandeb, przepływa jedna czwarta światowego handlu morskiego. Ostrzał cieśniny przez jemeńskich hutich już podniósł ceny wielu towarów, a wojna na afrykańskim jej wybrzeżu mogłaby stać się katastrofą.
Tym samym Turcja staje się graczem o istotnym znaczeniu międzynarodowym. A to przecież turecka pomoc umożliwiła Azerbejdżanowi zwycięstwo nad Armenią w wojnie o Karabach, zaś w Libii utrzymuje ona u władzy rząd w Trypolisie, choć jego zbrojni przeciwnicy mają poparcie Egiptu i Rosji. Te sukcesy, oraz kluczowa rola Turcji w NATO, sprawiają, że Ankarze uchodzi na sucho i okupacja północnego Cypru i północnej Syrii, i krwawa wojna, jaką we własnych granicach i poza nimi toczy z Kurdami. Od Baku i Damaszku po Trypolis i Mogadiszu Turcja jest dziś ważnym rozstrzygającym.
I klęski Iranu
Sukcesowi Turcji towarzyszy klęska Iranu. Oba kraje toczą ze sobą rywalizację o wpływy i geopolityczne przewagi, która czasem się ujawnia wprost, jak wtedy, gdy prezydent Recep Tayyip Erdoğan w Baku wyraził tęsknotę za zjednoczeniem Azerów, których większość zamieszkuje trzy północno-zachodnie prowincje Iranu.
Syria, wczoraj klucz do irańskiej potęgi na Bliskim Wschodzie, dziś pozbyła się, dzięki Turcji, irańskiej piechoty zaciężnej, na której opierał się reżim Assada. Klęska Armenii, protegowanej Teheranu, w wojnie o Karabach, bardzo uszczupliła irańskie wpływy na Kaukazie.
Turecka baza w Katarze wprawdzie ma przede wszystkim na celu ochronę wspierającego Bractwo Muzułmańskie emiratu przed arabskimi sąsiadami z Zatoki Perskiej, dla których islamiści są śmiertelnym zagrożeniem, ale może być także czynnikiem ograniczającym militarnie Iran w tym regionie. Teheran ma podstawy do tego, żeby czuć się osaczany.
Izrael zmienił cały układ sił na Bliskim Wschodzie
Tym samym interesy Turcji paradoksalnie zbiegają się z interesami Izraela, z którym Ankara pozostaje w głębokim politycznym konflikcie w związku z wojną w Gazie. Osłabienie Iranu, śmiertelnego wroga Izraela, jest oczywiście z korzyścią dla Jerozolimy, która też przyczyniła się do upadku reżimu Assada, zmuszając Hezbollah do wycofania swoich wojsk, wspierających dyktatora. Były potrzebne w Libanie, gdzie szyicka organizacja stoczyła i dramatycznie przegrała, wojnę z Izraelem.
Assad wprawdzie był niezbędnym łącznikiem między Iranem a Libanem – i dlatego Izrael regularnie bombardował Syrię – ale utrzymywał na granicy z Izraelem bezwzględny spokój. Dziś islamiści z HTS wprawdzie zapewniają, że chcą pokoju z wszystkimi, także z Izraelem, ale zdarza im się też wykrzykiwać hasła o marszu na Jerozolimę – i w podobny sposób wypowiada się też prezydent Erdoğan. Być może Izraelczycy zatęsknią jeszcze za Assadem.
Ale pokonawszy klientów Teheranu — Hamas i Hezbollah – Izrael nie tylko zadał reżimowi ajatollahów miażdżący cios, a przy okazji przyczynił się do obalenia Assada, ale także zmienił cały układ sił na Bliskim Wschodzie. Izraelska zdolność odstraszania potencjalnych wrogów, która po rzezi 7 października legła w gruzach, została w sposób spektakularny odbudowana. Stało się to jednak kosztem ofiar cywilnych w Gazie i ogromnego wzrostu nienawiści do państwa żydowskiego.
Polityczna klęska Arabów
Stało się to jednak kosztem kilkudziesięciu tysięcy ofiar cywilnych w Gazie i ogromnego wzrostu nienawiści do państwa żydowskiego. Zarówno wśród Palestyńczyków i Libańczyków, jak i w państwach arabskich w ogóle. Wspiera ją wrogość globalnego Południa, a także znacznej części opinii zachodniej. Siła Izraela i nienawiść Arabów są odtąd znów czynnikami kształtującymi bliskowschodnią politykę. Rzecz w tym jednak, że arabska nienawiść jest bezsilna.
Arabowie nie tylko nie byli w stanie wpłynąć na przebieg wojen Izraela z klientami Iranu, ale też katastrofalnie przeszacowali szanse przetrwania reżimu Assada. Zaledwie rok temu Liga Arabska znów przyjęła Syrię, zaskarbiając sobie głęboką wrogość nie tylko HTS i Turcji, ale i całego syryjskiego społeczeństwa.
Dopóki praktyka nowych władców Syrii nie sprawi, że – jak w Iraku po upadku Saddama Husseina – nie ożyje nostalgia za obalonym dyktatorem, politycznie państwa arabskie nie będą miały w Damaszku czego szukać. Scena bliskowschodnia należy dziś raczej do Turcji i Izraela, dwóch państw nie-arabskich. Świadomość, że dokonuje się to na gruzach ekspansjonistycznych ambicji trzeciego nie-arabskiego lokalnego mocarstwa – Iranu, jest dla Arabów słabym pocieszeniem.
Tym bardziej, że Iran nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Prowadzony przez hutich, jego jemeńskich sprzymierzeńców, ostrzał Izraela rakietami balistycznymi to obecnie jedyny aktywny front w wojnie Arabów z Izraelem. Izraelskie naloty na porty i lotniska w Jemenie są bolesne, ale z odległości 2500 kilometrów rakiety sprawdzają się lepiej niż samoloty. Co więcej, przez te porty przechodzi też pomoc humanitarna, od której zależnych jest 70 procent Jemeńczyków, co narazi Izrael na kolejne międzynarodowe potępienie.
Zaś jeśli hutich nie złamała trwająca od dziesięciu lat wojna, jaką toczy z nimi Arabia Saudyjska, i która spowodowała już prawie czterysta tysięcy ofiar, to zapewne izraelskie naloty ich też nie złamią. Przeciwnie – mogą włączyć się w konflikt po drugiej stronie Bab el Mandeb, dostarczając broni islamistycznym bojówkom Szabaab w Somalii. Tym samym usiłując sabotować osiągnięty przez Turcję kompromis. Wojny z Hamasem i Hezbollahem wywróciły bliskowschodnią układankę – ale teraz jej kawałki znów się łączą, choć tworzą inny obraz.
USA i Europa – wielcy nieobecni w regionie
Nie bardzo jest w nim miejsce na aktorów spoza regionu. Rosja będzie zabiegać o utrzymanie swych baz w Syrii i będzie mogła to zrobić jedynie na warunkach nowych władców Damaszku – a więc też i Turcji. Być może będzie musiała poświęcić swe poparcie dla antyrządowych bojówek w Libii, by utrzymać dostęp do rosyjskich wojsk na Sahelu.
Prezydent elekt Trump od dawna jest przeciwny obecności wojsk w Syrii, wspierających Kurdów w ich walce z ISIS, i na pewno nie będzie ryzykował konfliktu z Turcją. To oznaczać będzie historyczną klęskę dla Kurdów, którzy mogą – w zależności, jak się ułożą nieformalne stosunki na linii Jerozolima—Ankara – oczekiwać pomocy od Izraela. Zaś ISIS nie została pokonana i osłabienie presji na nią może zaowocować poważnymi atakami także i na amerykańskie cele.
Nieobecna jest też Europa, która będzie starała się pozbyć półtora miliona uchodźców syryjskich, argumentując, że teraz w Syrii znów będą bezpieczni. Argument jest fałszywy – Syrię czekają lata konfliktów – ale nośny. Dlatego napędzie on i tak silne w UE nastroje antyuchodźcze.
Przyczynią się one do wzrostu popularności skrajnej prawicy, a tym samym do dalszego podważania podstaw demokracji i rządów prawa. Widzieliśmy to na kontynencie sto lat temu i nie ma gwarancji zabezpieczających nas przed powtórką. Świat robi się coraz mniej zachodni, na Zachodzie także. I to, że ta niezachodniość też jest dość zachodnia, nie jest żadnym pocieszeniem.
This article was published as part of PERSPECTIVES – the new label for independent, constructive and multi-perspective journalism. PERSPECTIVES is co-financed by the EU and implemented by a transnational editorial network from Central-Eastern Europe under the leadership of Goethe-Institut. Find out more about PERSPECTIVES: goethe.de/
Co-funded by the European Union. Views and opinions expressed are, however, those of the author(s) only and do not necessarily reflect those of the European Union or the European Commission. Neither the European Union nor the granting authority can be held responsible.